Bez kategorii

Niedzielne przysmaki

– „Będzie jakieś śniadankoooo?” padło koło dziesiątej. – „A pofatygowałeś się do piekarni?” – pomyślałam zrzędliwie. Moi Panowie przyzwyczaili się, że potrafię zrobić coś z niczego: od zabaw począwszy, na gotowaniu skończywszy. Zawsze mam patent na wszystko. Czasami odczuwam skutki uboczne mojej zaradności i nadmiaru ambicji…Niestety.

Patrzę do lodówki. Echo…echo…echo…Resztka śmietany, ogonek zielonego ogórka, ze 3 jajka. Rozglądam się po domu: kilka ziemniaków, cebula. Pustka! „Ale Ty – Babo śniadanie zrób…” – gderałam w duchu. Ziemniaki…cebula…Hmmm. Mam kminek? Gałkę? Są. Nooo…dobrze. Olej? Jest. Jeszcze przeszło mi przez myśl, żeby udowodnić chłopcom, że wymagają ode mnie cudów…Popatrzyłam za okno…zimno…brudno…Żal mi było wysyłać przyszłego małżonka na mróz. Ja nigdy nie zmądrzeję…

Poprosiłam tylko o zmontowanie elektrycznej tarki do ziemniaków, opcja: drobne paseczki. Obrałam dwie cebule. Również rozdrobiłam. Masę mocno posoliłam i poczekałam chwilę. Sok odcedziłam (o tej porze roku cebula jest gorzka i ta gorycz właśnie wraz z sokiem odpłynęła). Jeszcze masę ugniotłam, by odcedzić wodę i dodałam jajko. Pozostało mi dosypać sporo kminku, pieprzu i gałki muszkatołowej. Z papki uformowałam kotlety i usmażyłam na rozgrzanej oliwie.

Podałam z łyżeczką śmietany i ogórkiem. Brakowało zielonego szczypiorku, szkoda. Te kotlety różnią się od placków ziemniaczanych konsystencją (są twardsze), za to pięknie pachną prażoną cebulką i kminem. Nie były też takie tłuste, bo uformowany kotlet nie chłonął tak bardzo oleju. Moja wyobraźnia zaczęła pracować…A gdyby tak kupić wędzoną makrelę…i zrobić pastę z gotowanego żółtka i ryby? I podsmażyć maleńkie kotleciki, serwując je z aromatyczną  pastą?…Było by pycha! Jakieś zioło do dekoracji…Pietruszka? A gdyby siekaną pietruszkę dodać do ryby? Zdecydowanie tak! Następnym razem…

Tym razem kotleciki wyglądały tak…

Nowa sytuacja wymaga nowej organizacji. Zamiast na tydzień, zrobiłam wielkie zakupy na pół miesiąca. Wolałam pojechać sama, co Jacek przyjął z ulgą. Uwielbiam szperać po półkach, wynajdywać nowe smaki. Zabrałam do domu jałowiec i cząber. Kosztowałam i wąchałam długo, by w wyobraźni skomponować je z jakąś potrawą. W jednym ze sklepów był karczek w promocji – 8zł za kilogram, a wyglądał pięknie. Czerwony, błyszczący. Zamieniłam kilka zdań ze sprzedawcą i już miałam pomysł na danie. Zrazy.

Pokroiłam karczek na wąskie kawałki (nie lubimy grubego mięsa). Wrzuciłam na płasko do garnka i dolałam wody. Dodałam 1/3 kostki rosołowej i zaczęłam gotowanie. Gdy woda się podgrzewała, ja zeszkliłam na maśle dwie, wielkie cebule. One zagęszczą mój sos. Dodałam liść laurowy, ziele angielskie i owoce jałowca. Dorzuciłam kapelusz prawdziwka. I gotowałam, powolutku. Gdy płyn się zredukował, przełożyłam zrazy do mniejszego garnuszka i przetarłam sos przez sitko. Skosztowałam. Wystarczająco słony… za to…mało jałowca (zazwyczaj dodaje się go do dziczyzny, dziś dodawał aromatu wieprzowinie). Dołożyłam kuleczek. Zalałam sosem mięso i gotowałam tak długo, aż zrobiło się kruche. Potem prażyłam na złoto kopiatą łyżeczkę mąki na odrobince masła. Zasmażka minimalnie zagęściła sos, który dzięki cebuli już był dość esencjonalny. Nie można dodać dużo mąki, bo sos nie będzie aksamitny (nie potrafię tego nazwać, zasmażka zmienia konsystencję sosu na papkę). Skosztowałam. Danie dobrze rokowało. Dodałam sporo cząbru i pieprz, łyżeczkę śmietanki.

Zajęłam się dodatkami. Ogórka konserwowego domowej roboty pokroiłam w ćwiartki. Do szklanki kaszy jaglanej dodałam grubą, startą  na dużych oczkach marchewkę, małą pietruszkę i kawałek selera. Całość zagotowałam z solą wedle proporcji na opakowaniu kaszy (litr wody). Trzynaście minut i kasza pachniała warzywami, a sól podkreślał ich smak. Obiad był pyszny, choć tak łatwy do zrobienia.

Potem Tata zabrał starszego synka na sanki. Biegali trochę wokół domu, bym mogła na nich popatrzeć i się pocieszyć. Tak marzę o wspólnych spacerach. Byle do wiosny…

A potem nosił młodszego z braci…Powiem szczerze, rośnie nam mały histeryk. Na rękach usypia w 30 sekund. Z chwilą, gdy któraś cząstka jego ciałka zetknie się z podłożem, oczy robią się wielkie jak pięciozłotówki, a potem jest wygięcie w pałąk i atak złości. Na początku nas to cieszyło, nawet śmieszyło. Ale Mały Ludzik zaczyna robić zadymę  w nocy, gdy dotąd tak pięknie ją przesypiał. I nie da się odłożyć do łóżeczka, z trudem toleruje leżaczek. No nieeee, jeszcze kilka dni i będziemy spać na siedząco z charakternym niemowlęciem na rękach…Zbuntowałam się i walczyłam z atakami złości przez dobrą godzinę. Ze zmęczenia dziecko zasnęło. Ja świat oglądałam przez szparki pod powiekami, bo nie miałam w nocy siły otworzyć oczu. Dzięki Bogu jest Tatuś, jak mam dość, wciskam dziecko na ręce i idę spać. Ha ha ha!

***

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *