ZWIEDZAMY

Weekend na festynach cz. 1 Pawłowice.

Wujek Google prawdę Ci powie…Hasła „atrakcje Wrocław” lub „atrakcje Dolny Śląsk” wpisane w okno wyszukiwarki, otwierają przed dziećmi na oścież świat zabawy. Pierwszy raz skusiliśmy się na piknik organizowany przez moją uczelnię w Pawłowicach. Z zawodu jestem inżynierem ochrony środowiska. Nęciły mnie stoiska ze zdrową żywnością (jak zwykle zaopatrzyliśmy się w chleb na zakwasie) i roślinami ogrodowymi. Wcześniej jednak musiałam wystać swoje na dziedzińcu, gdzie ustawiono zabytkowe auta oraz nowoczesne – hybrydowe. Nie jestem wielką miłośniczką motoryzacji, ale akurat pojazdy retro i Toyoty to moja sfera zainteresowań, więc z zaciekawieniem obeszłam podwórko. Patrząc na fotografię mam wrażenie, że czas się zatrzymał dawno temu…

Mąż i starszy syn nie mogli nacieszyć oczu autem wyglądającym jak rakieta. Nie mam pojęcia co to za marka, ja zerkałam w stronę stoiska z krzewami, mogę śmiało wymienić ich gatunki – na tym się znam. Ha ha ha. Chłopcy byli jednak przeszczęśliwi.

A potem znów czerwona fura…Żaden inny kolor nie podkreśla tak luksusu i prędkości jak ognista czerwień. Pytanie: czy to auto ma mocny silnik, czy tylko efektownie się prezentuje? Nie wiem. Oczyma wyobraźni byłam już w moim ogrodzie wraz z wybranymi na festynie sadzonkami.

Zatrzymałam się jednak na dłużej przy Toyocie. Przyznam, że na granatową hybrydę spojrzałam z olbrzymią zazdrością. Michał najchętniej by z niej nie wysiadał, ja bałam się wsiąść. Musieli by mnie potem pługiem stamtąd wyrywać. Ha ha ha. Cudne i ekologiczne auto – marzenie. Przy naszych drogich ( w sensie metaforycznym i dosłownym) dzieciach, nigdy nie doczekamy się oszczędności na koncie. Będziemy jedynie/aż bogaci duchem. (Piszę to z rozbawieniem, pogodzona z losem). Popatrzyłam na auto jak na dzieło sztuki i poszłam dalej, ku roślinom.

Ostatecznie nic nie kupiłam, bo budżet wyczerpałam gdzieś między miodem lipowym, chałwą z siemienia lnianego i naturalnym, tłoczonym sokiem z jabłek i gruszek. Wzięłam jednak wizytówkę szkółki. Zagłosowaliśmy na wypieki w konkursie na najsmaczniejszy chleb. Szymcio też raczej lekceważył fury…

…wyraźnie się ożywił, gdy dotarł do stoiska ze zwierzętami. Uniwersytet Przyrodniczy zadbał też – a raczej przede wszystkim – o najmłodszych. Najwięcej czasu spędziliśmy wśród węży, żółwi, skorpionów i różnych jaszczurek. Olbrzymią przyjemność sprawiło mi obcowanie z ciepłym i wcale nie obślizgłym boa. Łaskotał mnie po delikatnej skórze na szyi, przyprawiając o ciarki.

Michał przez pierwszą godzinę chował się za moimi plecami, wypytując ciągle o zęby jadowe i duszenie. Ośmielił go widok uradowanej dziewczynki, oplecionej zwojami zwierzęcia. Na początku spotkania z gadami, nasze dziecko minę miało nietęgą.”Przeżyję, nie przeżyję?”. 49/51 procent.

Potem jednak ośmielił się i do zwierząt wracaliśmy jeszcze wielokrotnie. Ta bojaźń to absolutna nowość dla nas, jakiś nowy – niezrozumiały dla nas – etap w rozwoju syna. Żywiołowy blondynek do tej pory był zawsze chętny na wszelakie atrakcje, a z rozmaitymi zwierzętami obcował przecież od maleńkości. Czy to jest coś na zasadzie „Jestem taki mały i bezbronny, mamo zaopiekuj się mną troskliwiej?”. Chyba. Musimy pomagać młodszemu synowi w każdej czynności, może Michał domaga się od nas wzmożonej uwagi? Głuptas, powinien się cieszyć, że jest samodzielny. Szymon na pewno mu zazdrości i pewnie by o tym bratu powiedział, gdyby…umiał mówić. Ta refleksja przyjdzie pewnie wraz z wiekiem. Teraz pozostało mi namawiać syna, by próbował wygrać ze strachem i obrzydzeniem. Nie po to, bym czuła dumę, lecz by Michał był dumny sam z siebie.

Młodszy syn, z racji niezborności rączek, dotykał zwierzątka pod moją dużą kontrolą. Co innego walnąć w łeb niesfornego psa – Foresta, a czym innym jest nieumyślny cios w małą, miękką jaszczurkę. O żółwia też się bałam, mimo jego skorupy.

Na węże patrzył z fascynacją.

Moja myszofobia – albo wygasa, albo po prostu byłam tak zmęczona, że gryzonie nie przeszkadzały mi tak bardzo. Nawet z zaciekawieniem zajrzałam do plastikowych naczyń pełnych szczurów. Paskudne, niech sobie tam śpią. W swej łaskawości nie wysyłałam ich do piekła. Ha ha ha. Pozostałe boskie stworzenia mnie w 0góle nie brzydzą.

– Mamo, dlaczego ta jaszczurka jest jak na niewidomych?.

– Dla niewidomych? – nie zatrybiłam. Tory myślenia skrajnego wcześniaka są poplątane.

– No, ma takie tu…- i wskazał na wypustki gekona.

Jaszczurka z ozdobami w języku Braillea, ha ha ha. Faktycznie! Słuszna uwaga.

Pominęliśmy stoisko z chorobami roślin, gdzie można było przynieść własne okazy i dać je do przebadania fitopatologom. U nas ogród tętni życiem, wszystkie krzewy oraz kwiaty dorodne i zdrowe. Michał tylko zajrzał w soczewkę mikroskopu. Za to na dłuższy czas zostawiliśmy syna w kąciku plastycznym, gdzie powstała praca pod tytułem „mój wymarzony ogród”. Nie trzeba psychologa z dwudziestoletnim stażem, by zintepretować emocje płynące z rysunku dziecka: Michał i Mama – oboje szczęśliwi, mama podlewa rośliny posadzone przez syna, są pomidory i posiana pietruszka, a nad nimi piękne niebo. No i różowa sukienka, synuś wie w czym mamie do do twarzy. My dwoje – niezły team, a Tata? W pracy. Życie.

Kiedy zaczęła grać policyjna orkiestra, poszłam z Szymonem na schody przy tarasie, na którym byli muzycy. Broda mi się trzęsła, gdy usłyszałam melodię „Halleluyah”. Kiedyś nuciłam ją synowi na intensywnej terapii, gdy przeżycie Szymka wcale nie było pewne. A teraz przytulałam cudnego, przesympatycznego czterolatka, którego wraz z Mężem uwielbiamy. Czas zmienia perspektywę – pomyślałam. Muzycy grali pięknie, instrumenty zlewały się w tubalny huk roznoszący się na cały park przed pałacem.

Robiło to takie wrażenie, że Szymon…stanął na nogi! Niechodzący Szymon chciał iść! Za nic w świecie nie chciał usiedzieć, prężył się i nawet podnosił nogi, by wbiec po schodach na górę. Miałam w oczach łzy…

Niestety Michałkowi nie udało się dostać do kolejki oczekujących na wjazd po linie na stary dąb. Pytałam organizatorów tej atrakcji, czy po zakończeniu imprezy – odpłatnie już – Michał może założyć uprząż i wspiąć się na drzewo. „Nie” – usłyszałam. „Dobrze, w porządku. A gdzie jeszcze można Was spotkać z tymi linami?”. Nie znali konkretnej odpowiedzi. Kicha. Dlaczego nie dać szansy na wykupienie usługi, jeśli nie tylko my mieliśmy na nią ochotę? Jestem pozytywną osobą, przychylną ludziom i ośmielam się tego nie rozumieć. Świat opiera się na dobrej, lub złej woli – to bardzo proste. Postanowiłam, że już nic dzieciaki nie ominie i zajęliśmy na polanie kolejkę do lotu balonem – półtorej godziny przez planowanym startem. Nie wiedziałam, czy będziemy mogli towarzyszyć Michałkowi, dlatego zgłosiłam fakt niepełnosprawności starszego syna (niedosłuch i nadpobudliwość psychoruchowa) organizatorowi i poprosiłam o zwrócenie szczególnej uwagi na dziecko podczas lotu.

Wolny czas wypełnialiśmy rozmową, przyglądaliśmy się tętniącej życiem imprezie. A kiedy Michał dawał popalić, kazaliśmy mu biegać do pobliskiego stawu i z powrotem, mierząc czas na stoperze. Pięćdziesiąt dziewięć sekund. Potem dziecko słabło, ale my szybciej wyłączaliśmy stoper i Michałek był przekonany, że idzie mu coraz lepiej – biegał więc dalej. Kolejny i kolejny raz. Takie małe oszustwo dało nam trochę wytchnienia, a z syna ściągnęło nadmiar energii. (Matka Polka ma swoje patenty).

Napełnianie balona gorącym powietrzem to była wielka frajda dla dzieci. Michałka od razu można poznać, nawet jak jest odwrócony tyłem. On nawet jak stoi, to chodzi – przebiera chudymi nóżkami. Ha ha ha.

Spotkaliśmy się z niezwykłą życzliwością. Michał, dla bezpieczeństwa mógł polecieć z Tatą, choć tego się nie spodziewaliśmy. Nie chciałam zgromadzonym dzieciakom odbierać radości – chętnych na przelot było wielu a ilość miejsc ograniczona – zostałam z Szymkiem na dole. Szum gorącego strumienia budził we mnie dyskomfort, w Michale niestety też. Dziecko oglądało świat przez dziurkę w koszu balona, byle dalej od dyszy. Potem jednak syn ośmielił się i spoglądał w dół na zgromadzonych ludzi. Wielkie przeżycie i wielka wdzięczność dla organizatorów za taką wyrozumiałość i wspaniałe wrażenia.

Spędziliśmy pół dnia na świeżym powietrzu, zajadając się lokalnymi przysmakami. Z olbrzymią satysfakcją mogę podzielić się opinią, że Jarmark Pawłowicki zorganizowany przez Uniwersytet Przyrodniczy był bardzo ciekawy. Jeden z najfajniejszych, na których kiedykolwiek byliśmy. Może warto tylko rozważyć możliwość z odpłatnego korzystania z usług, jeśli ilość zaplanowanych miejsc będzie niewystarczająca? – to jedyna moja krytyczna uwaga. Puszczamy w niepamięć, bo bawiliśmy się świetnie, wracaliśmy do domu wzruszeni i pełni pozytywnych emocji. Dziękujemy!

Wylazły mi pęcherze na stopach, wiec w drodze do auta stąpałam boso. Michał dla frajdy też zdjął buty. I jakoś nie szczególnie się przejmowaliśmy, że zadanie domowe nie zostało jeszcze odrobione. Dużo więcej Michał nauczy się doświadczając świata, niż malując siedemdziesiąty piąty szlaczek, czy kolorując do znudzenia obrazki. Poza tym książka wymusza na dziecku jedną odpowiedź, a nasz syn potrafi udzielić kilka w zależności od interpretacji zadania. Nie pozwolę zabić w nim kreatywności. Może moje teorie są wywrotowe, ale syn zdobył czwarty wynik w klasie w teście wiedzy z pierwszego półrocza szkoły. Więc chyba nie mam się o co martwić…

***

2 thoughts on “Weekend na festynach cz. 1 Pawłowice.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *