Bez kategorii

Kierunek: Aleja Dębowa

Niewiele ostatnio ruszamy się z domu. Zwykłam mówić, że przecież „do baku nie nasikam”. Ha ha ha. Ale czasami oderwanie się od codziennej rutyny, jest jedyną możliwością zachowania dobrej kondycji psychicznej – tak niezbędnej w naszym codziennym funkcjonowaniu. Kupiłam składniki na tosty, żeby odciążyć gospodynię od robienia kolacji i ruszyliśmy cała rodziną w stronę Alei Dębowej. „Rodzina” nie przewiduje zabierania królika, który dostał zapas picia i jedzenia na dobę.

U Witka i Aśki zawsze jest super! Mówimy sobie zawsze wprost co myślimy i to bez krztyny dyplomacji. Do tego dodam jeszcze komfort chodzenia w poplamionej bluzce, gmerania bez skrępowania po szafkach, czy choćby wyplucia przy wszystkich chrząstki znalezionej w kęsie mięsa. „Patologia tak ma” – zwykł wszystko żartobliwie tłumaczyć mój najlepszy Przyjaciel. Możemy być sobą i jeszcze za to jesteśmy lubiani. Ha ha ha.

Moja euforia mija jednak po zobaczeniu pierwszej myszy na progu pokoju. Trudno się dziwić, że w poniemieckim domu malutkie gryzonie szukają na zimę schronienia. U Aśki i Witka – co dało się zauważyć – wszyscy czują się dobrze, nawet myszy. Ha ha ha. Moje obrzydzenie do tych parszywych stworzonek jest bardzo silne, więc dostałam – w celach terapeutycznych – kieliszek likierku kawowego. A jak zrobiło mi się ciepło i mięśnie przestały napinać się w nerwowym skurczu, to już pozostało tylko delektować się towarzystwem Tytków, ich dzieciaków i wielkiej bandy labradorów. No i konia Falabella.

Miniaturowy konik to była super atrakcja. Michał i Ola bawili się dość zgodnie…w domu. Z każdym rokiem ich relacja jest coraz mniej burzliwa. Raz tylko usłyszałam wyraźnie: „Nie dyskutuj ze mną, choć sprzątać pokój” – strofował Michałek. Mało się nie posmarkałam ze śmiechu, bo to przecież nic innego, jak moje własne słowa. Po wyjściu na dwór zaczęła się Walka o Tron, czyli o miejsce na końskim grzbiecie. Wszelkie pretensje dzieci ucinane były sprawiedliwym podziałem czasu jazdy na Kryśce.

Kuba jechał w swoim wózku, a ja nie mogłam się nadziwić, skąd Asia czerpie siły, by pchać pojazd przez błoto i zarośla.

„Fajne to zwierzątko” – pomyślałam – „Mało kontaktowe w porównaniu z psem”. Człapało przed siebie…ogonem nie pomerdało…

Wybraliśmy się na długi spacer drogą, wzdłuż której wiele dziesiątków lat temu nasadzono dęby. Asia pokazała mi też, gdzie nabierać jemioły na święta. Reset, nie znam lepszego określenia na to, co wtedy z Jackiem czuliśmy.

Nacieszyliśmy oko cudnymi, czekoladowymi szczeniakami, o które Witek dba jak o największe skarby. Najbardziej rozkoszny okazał się Roman. Jeśli Witek go komuś sprzeda, uduszę. Brązowe szczenię było pokorne jak przysłowiowe cielę. Podobnie jak Król Potter, Champion Polski, który zajmował nam  fotel.

Bardzo odpowiadają mi temperamentem, bo mój dotychczasowy ulubieniec – czarny labrador Quest – skacze zawsze na mnie swym wielkim cielskiem jak szalony. Po dziesięciu minutach mam dość pupila. Jestem cała w kudłach i ośliniona. Ha ha ha.

Odpoczynek zawdzięczamy w dużej mierze Kubie, który zajmował się Szymkiem. Ta sama choroba, dwa różne przypadki, ale pokrewieństwo dusz. Nasze dziecko uwielbia być w centrum uwagi, a Kuba – SuperNianiek – wyraźnie dobrze czuł się w swojej roli. Pilnował karmienia oraz tego, żeby nasz synek nie spadł z kanapy. Naprawdę miałam luz.

Wcale nie spieszyliśmy się z powrotem do domu. Kto wie, kiedy znów uda nam się odwiedzić naszą ulubioną „patologię”…

***

Obecnie Witek ma na sprzedaż psiaki. Romana nie oddam, ale pozostałe równie cudne 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *