Bez kategorii

Dzień Dziecka dla nas

Michał odpracował ciężko swoje winy, festyn na terenie przedszkola przyniósł  radość dzieciom i mnie. Choć było mniej atrakcji, niż w zeszłym roku, dla Michała i tak wystarczyła by tylko wysoka, dmuchana zjeżdżalnia. Zajęłam strategiczne miejsce przed samym torem do ślizgu. Wypięłam z wózka pałąk i rozsiadłam się z Szymonem na wygodnym, czterokołowym tronie. Było ciepło, słonecznie, a Szymcio siedział na moich kolanach. Każdy miał to, co lubi. Michał szalał jak opętany. Skąd w tych małych, dziecięcych organizmach tyle energii?

Miało być dwadzieścia stopni, tymczasem aura rozpromieniła się tak, że upał stał się dotkliwy. A Michał ganiał ubrany w długi rękaw i spodnie. Korzystając z podpowiedzi Pań Przedszkolanek, zajrzałam w szatni do worka naszego syna. Znalazł się t-shirt, krótkich spodenek jednak nie było. Spojrzałam na ubranie syna…stary dres do szurania. Hmmmm. Szybkie cięcie nożyczkami i szorty były gotowe. Ha ha ha.

Na zabawie synek spotkał też swojego przyjaciela – Karolka. Urzekło mnie to, jak pięknie się razem bawili. Zjeżdżali na brzuchu lub plecach, trzymając się za ręce. Dzieli ich dokładnie ta sama różnica wieku, co moją przyjaciółkę z dzieciństwa – Olę i mnie: trzy lata. Z nostalgią wspominam tamte czasy, moje dziecko również doświadcza podobnych emocji. Papużki nierozłączki.

Na wiejskich festynach można kupić za grosze przekąskę, czy ciasto. Za dziesięć złotych obżarliśmy się jak bąki domowymi wypiekami i kiełbasą z grilla zapakowaną w świeżej bułce. Została mi ostatnia złotówka, za którą syn miał kupić soczek w kartoniku. Wrócił zeuforyzowany, bo sprawę załatwił, mimo lekkiej dozy nieśmiałości. Do tego dzierżył soczek i…wafelek. „No jak? Za złotówkę???” – dziwiłam się, więc poszłam wyjaśnić sprawę. „Miał takie maślane oczy, że dołożyłam mu od siebie na tego wafelka” – z rozbrajającą szczerością powiedziała ekspedientka. „A to biznesmen!” – pomyślałam z rozbawieniem. Przedsiębiorcze dziecko, no i te oczka Jelonka Bambi. Co nie-dorobi to do-wygląda. Ha ha ha. Już od dawna to wiedziałam.

Dzień później wydarzyło się coś niespodziewanego. Dostaliśmy nieoczekiwanie prezent w postaci 20 litrów benzyny. Dla nas oznaczało to jedno: wolność! Dobry Duch zadbał o to, żebyśmy i my poczuli się szczęśliwi.

Z niemal pustym portfelem, całkiem spontanicznie, udaliśmy się w odwiedziny do najwspanialszych ludzi jakich znamy. Zaczęliśmy od wizyty u Pani Joli, która wraz ze swoim Partnerem serdecznie nas ugościła. Jakby czytając w naszych myślach, poczęstowała obiadem i deserem. Byliśmy wygłodniali jak wilki i nawet nie marzyliśmy o pysznym posiłku, zaserwowanym od serca.

Gospodyni pozwoliła mi pokrzątać się po kuchni, co postrzegam jako wyraz największej sympatii. Ja do kuchni wpuszczam najlepszych Przyjaciół.  Zajadając lody z soczystymi truskawkami, słuchaliśmy z zaciekawieniem opowieści Pana Zenka. Las, polowania, życie z dala od miejskiego zgiełku. Dużo bliższe nam te historie, niż młodzieżowe imprezy, czy lans najnowocześniejszymi gadżetami. Jesteśmy z najwyraźniej innej epoki. Ciepło emanujące z tego spotkania sprawiło, że żegnaliśmy się ze wzruszeniem. Cieszyliśmy się, że mogliśmy w końcu spotkać się z osobą, która w nas tak bardzo uwierzyła. Pani Jola ma niezwykłą osobowość.

Kilka kilometrów dalej czekali już na nas najlepsi Przyjaciele i ich labradory Z Alei Dębowej. Do późnego wieczoru siedzieliśmy w altanie, podjadając mięsiwa z grilla. Uwielbiam ludzi, przy których nie trzeba ważyć każdego słowa. Witek pogniewał się na mnie tylko jeden raz w historii niemal siedmioletniej znajomości. Zasugerowała, że jego ulubiony pies jest…nazwijmy to…lekko przy kości. Ha ha ha. Ten labrador, który jest faktycznie wielki niczym kuc, zdobył sporo nagród na wystawach. Teraz jednak gwiazdą hodowli jest Potter- Champion Polski. Ale Emi też daje powodów do radości.

Marzenie naszych Przyjaciół się spełniło, wychowali złotego medalistę, a półka ugina się pod ciężarem zdobytych przez niego wyróżnień. A my jesteśmy szczęśliwi patrząc, jak włożona przez nich praca i ogrom serca procentuje. Kocham tych ludzi za to, jacy są bezpretensjonalni. Niech im się wiedzie jak najlepiej, bo na to zasługują!

Michał jeździł na rowerze z Olą, pole oddalone od ulicy gwarantowało bezpieczeństwo, a nam spokój. Wzglęeeedny spokój. Bo Ola pożyczała rower Michała, a rower Oli dla naszego synka był za duży. I niczym włoskie małżeństwo, od czasu do czasu dawali o sobie znać, he he.

Szymcio drzemał w zbudowanym przez Witka kojcu…

Cudowny odpoczynek! Zajęłam strategiczne miejsce przy półmisku z ciastem kokosowym, ha ha ha. Nie chciało się wstawać, lecz czekała nas jeszcze stukilometrowa podróż powrotna. Kuba nie pozwolił nam odjechać bez buziaka, upomniał się o niego z wyrzutem.

Dostałam na Dzień Dziecka najlepszy prezent: zapytano mnie, czy jestem szczęśliwa. Całe nasze życie zdeterminowane jest przez dom i dzieci. Dobra dusza miała w sobie tyle empatii, by zapytać również o moje samopoczucie. Dwadzieścia litrów benzyny dało nam możliwość nabrania dystansu, złapania głębokiego oddechu w płuca…W ten dzień spłynęły też do nas ciepłe życzenia.

***

 

 

1 thought on “Dzień Dziecka dla nas

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *