Przyjęliśmy założenie: jeden dzień forsownej wędrówki – jeden dzień zwiedzania. Wszystko po to, by dać odpocząć kręgosłupowi i biodrom Szymka oraz naszym mięśniom. Ta doba przerwy była też niezbędna, by podleczyć sączące pęcherze na palcach. To był dokładnie dwudziesty siódmy lipca, gdy zwiedzaliśmy Krupówki. Pamiętam dobrze, bo to była nasza druga rocznica ślubu i z tej okazji zjedliśmy pyszne desery: szarlotkę z lodami, strudel ze śliwkami i sernik z sosem waniliowym. Michał zrobił ciągle jeszcze zakochanym Rodzicom zdjęcie.
Główna ulica Zakopanego przypominała lunapark. Masa reklam, kasetonów, gwar i opary frytury. Z trudem doszukiwaliśmy się zabytkowych budynków i swojskiego jadła. Za to kramy pełne były chińskich upominków, wartościowe rękodzieło kryło się w ciemnych kątach. Wystarczyło obejść kilka straganów, by mieć dokładny pogląd na asortyment: wszędzie było to samo. Pluszowe barany, spódnice w róże, drewniane korale, kapcie…
Udało nam się jednak znaleźć Górala, który wyrył dłutem Michałowi napisy na kiju. Dzieliliśmy się potem z synem ciupagą, która odciążała mi bolące kolano podczas długiego marszu. „Harnaś, zbójnik?” – spytał mężczyzna. „Michał? Zbójnik!” – tego byliśmy absolutnie z Jackiem pewni. Ha ha ha.
Po drodze, przy windzie wiodącej na drugą stronę jezdni, posłuchaliśmy śpiewu młodego chłopaka. Szymon siedział jak zaklęty słuchając utworu zespołu „Stare Dobre Małżeństwo”:
…z nim będziesz szczęśliwsza, dużo szczęśliwsza będziesz z nim
ja cóż- włóczęga, niespokojny duch
ze mną można tylko pójść na wrzosowisko
i zapomnieć wszystko.
Nasz śliczny chłopczyk kocha muzykę i zwierzęta. Staramy się, by mógł posłuchać gry na żywo, dotknąć wibrujących od dźwięku instrumentów. Po krótkim spacerze wzdłuż deptaka w nasze ręce trafiła ulotka o makiecie kolejowej. „Idziemy” – zadecydowaliśmy, choć nie skorzy byliśmy fundować Michałowi dodatkowe atrakcje. Pilnujemy tego, by synowi wszystko nie przychodziło w życiu zbyt lekko. Na nagrody musi sobie zapracować, zasłużyć. Wszystko po to, by potem mógł znać i docenić wartość rzeczy, by je szanował.
Makieta była duża, zawiadywana sprzed kilku monitorów przez jakiegoś fascynata kolejnictwa. Po zdjęciach ciężko rozpoznać, że była to miniatura taboru kolejowego. Precyzyjnie wykonane budynki, lokomotywy z wagonami, auta, postaci…Nawet pożółkła trawa. Ja poczekałam z młodszym synem przy wejściu, gdzie można było pobawić się przestawianiem zwrotnic. Szymon ziewał, a Michał – jak na miłośnika kolei – gmerał pilotem przeszczęśliwy.
Zupełnie nieoczekiwanie znaleźliśmy się na wyprzedaży odzieży sportowej. Nie sądziliśmy, że w centralnym punkcie Krupówek kupimy dla Jacka porządne i niedrogie buty do górskiej wędrówki. Od półtora roku szukaliśmy jakieś okazji, na urlop Mąż zabrał Adidasy. W Mountain Warehouse zaopatrzyliśmy też Szymka w przeciwdeszczowy kombinezon , a starszego syna w wymarzony kompas. Olbrzymie przeceny! Potraktowaliśmy nasze zakupy jako „pamiątki z Tatr” i obiecaliśmy sobie nie zawlec do domu żadnych klamotów, które potem kurzyć się będą na półkach. Wszelkie klamoty ze straganów czekały na mniej praktyczne osoby.
Z dworu przegonił nas przelotny deszczyk, a zielony kombinezon w traktory natychmiast założyliśmy na dziecko. Przeciwdeszczowe wdzianko przydało się wcześniej, niż to przewidziałam. Opad atmosferyczny dał drogom oddechowym potrzebną ochłodę i orzeźwienie, skłonił do niezbędnego wypoczynku. Michał w wolnej chwili wypełniał kolejne strony w „Mapowniku”, a my magazynowaliśmy siły. Następnego dnia przeszliśmy olbrzymią trasę – trzydzieści pięć tysięcy kroków, czyli jakieś dwadzieścia kilka kilometrów. Dotarliśmy do Morskiego Oka i usytuowanego nad nim Czarnego Stawu.
Podejście było łagodne. Asfaltowa droga prowadziła przez większość długiej i monotonnej trasy. Można ją było skracać idąc czerwonym szlakiem przez las, ku górze ciasno ułożonych warstwic. Wędrowaliśmy jednak poboczem, bo dźwiganie Szymona po stromych skałach, odzierało nas z energii. Co chwilę mijały nas bryczki z końmi, które kopytami zdzierały asfalt. Ten pył unosił się potem w powietrzu, odbierając mu świeżość i uzdrawiającą moc. Nie polecam pieszej, nużącej wędrówki tą trasą, przynajmniej w jednym kierunku warto jechać powozem. My jednak przyjęliśmy strategię oszczędnościową. No i uparliśmy się jak dzikie woły, że turystyka górska to przede wszystkim chodzenie.
Michał dzielnie przebierał małymi stópkami, a porządne buty trekkingowe od Dziadków, chroniły kostki dziecka przed zwichnięciem. W plecaku syna znajdował się złożony w kostkę polar i kurtka przeciwwiatrowa, butelka picia i mapa…Byłam też spokojna o Męża niosącego młodszego syna. Nowe buty okazały się bardzo wygodne, chroniły przed niekontrolowanym poślizgiem. Mi przyszło w udziale nosić jedzenie, picie i stroje na kapryśną pogodę oraz akcesoria higieniczne dla Szymka. Mieliśmy też porządną, laminowaną mapę z najnowszymi oznaczeniami. Brakowało dmuchanego przewijaka. Zajmował by niewiele miejsca, a bardzo ułatwiłby nam przebieranie dziecka.
Na szlaku mijaliśmy tablice dydaktyczne wyryte w drewnie, a na trzecim odcinku zatrzymaliśmy się przy Wodogrzmotach Mickiewicza. Wodospad podobny do tych, które znamy z Karkonoszy. Szymek przespał nudny odcinek wędrówki. Wcale mu się nie dziwię. Bardzo monotonna trasa.
Po drodze zobaczyliśmy oznaczenie na asfalcie „HURRRA. 1/3 TRASY ZA TOBĄ”. Wszystko fajnie, ale już kolejnych znaków nie było. Bezowocne oczekiwanie na oznaczenie „2/3” było demotywujące. „Czy to jakaś gra psychologiczna? – zastanawiałam się w duchu. Odpowiedzi poszukaliśmy w nawigacji z telefonu. Trójkąt na mobilnej mapie wyznaczał nasze położenie, wiedzieliśmy jak rozłożyć dalej siły.
Im bliżej Morskiego Oka, tym gęściej od turystów. Pod samym schroniskiem obijaliśmy się łokciami o ludzi. Odeszliśmy jakieś sto metrów wzdłuż linii brzegowej, by zjeść spokojnie posiłek i nacieszyć się malowniczym obrazem. Jezioro przybrało turkusowy odcień, a wokół piętrzyły się stalowo-sine skały. Miejscami widać było ślady po lawinie kamieni. Jedna osunęła się całkiem niedawno, bo głazy nie zostały jeszcze porośnięte przez mikroorganizmy pionierskie. Przeczytałam gdzieś, że lawina zeszła w 2012 roku i odcięła drogę na Rysy. Pewnie były też inne, mniejsze. Jasne kamienie odznaczały się na tle sędziwych Tatr.
Podczas robienia kanapek, zostałam obryzgana lodowatą wodą przez jakieś dziecko, nad którym babcia nie miała najmniejszej kontroli. Powiedziałam tylko ironicznie „dziękuję” i próbowałam kończyć przygotowywanie jedzenia dla rodziny. Miałam już rozpakowany – na wielkim głazie – plecak i Szymka wypiętego z nosidła. Michał jadł grzecznie pierwszą porcję chleba. Chlup! – wielki kamień spadł tuż obok mnie, zalewając kolejne partie ubrania. „Droga Pani! – odparłam – Gdybym miała coś podobnego na przebranie, nie zwróciła bym Pani uwagi, ale nie mam kolejnych krótkich spodni w plecaku”. „No wie Pani… Co ja mogę? On mnie nie słucha.” – odparła kobieta i nie wiedziałam, czy potraktować to jako przejaw rozbrajająca szczerości czy też zwykłej głupoty. Zagotowałam się! „Co Pani może? A bierz kobieto łobuza za rękę i zwróć mu uwagę. Wytłumacz, rozmawiaj, reaguj!” – żachnęłam się w duchu. Zerwał się wiatr i zaczęło mi się robić lodowato. Mokry materiał przywarł do ciała i zaczął błyskawicznie odbierać mi nagromadzone podczas wędrówki ciepło. Zapięłam się szczelnie, owinęłam kapturem. Musieliśmy zacząć się ruszać, odpoczynek trwał krócej niż planowaliśmy.
Obeszliśmy jezioro z prawej strony, a z każdym odcinkiem ubywało ludzi, co niezmiernie poprawiało mi humor. Morskie Oko jest zachwycające! Z każdej strony można je fotografować, a zdjęcia są niczym pocztówki. Cudowny, naturalnie zarybiony wytwór przyrody. Wydrążona przez lodowiec misa skalna ma ponad pięćdziesiąt metrów głębokości. Podjęliśmy decyzję, by zobaczyć jezioro z góry, od strony Czarnego Stawu.
cdn
O nie, tylko nie powozy! Tego to się po Pani nie spodziewałam, te konie są tam zamęczane na śmierć. Dla mogących chodzić – chodzenie a dla reszty (schorowanych, niepełnosprawnych i ich rodzin) meleksy. A zdrowi ale wygodniccy niech nie pchają się w góry tylko idą rozkładać parawany na plaży 😉
Pani Polo.Miałam dokładnie takie same zdanie jak Pani, ale widziałam zwierzęta na żywo. Konie były wypoczęte, wręcz znudzone. Nie toczyły z pyska piany, nie były spocone. Żadna trauma, naprawdę. A droga do Morskiego Oka jest nudna – szerze mówię. Asfaltówka wśród lasu…
No to super że w tym momencie akurat tak było. Ale dzień wcześniej/później inny koń mógł zginąć na tej drodze bo przecież niejedna taka sytuacja się zdarzyła, również tego lata jeśli dobrze kojarzę. Żyjemy w takich czasach, że możemy cierpienie zwierząt (bo jednak nie oszukujmy się – koń wolałby się paść na łące a nie ciągnąć cały dzień powóz pod górę) chociaż w jakimś stopniu ograniczyć.
Wiem, że ma pani w sercu dobro zwierząt (ciężko tego nie zauważyć widząc pani małą futrzaną zgraję ;)) dlatego musiałam skomentować. To co pani widziała to niestety tylko wycinek prawdy na temat tego co dzieje się na Morskim Oku. Ale to już niestety kwestia mentalności górali bo jak widziałam w jaki sposób w Tatrach traktuje się psy to włos zjeżył mi się na głowie.
Jestem wyczulona na tę kwestię i się przyglądałam czujnie. Konie odpoczywały, były dopajane i karmione. W tym miejscu byłam calusieńki dzień i nie widziałam żadnego zmęczonego, udręczonego konia z pianą na pysku i upoconego.
Droga Pani Igo,
Czytam Pani bloga od samego początku, też jestem mamą wcześniaka, a raczej wcześniaczki 🙂 (26tc , 800gram).
Bardzo Panią podziwiam i teraz czytając jestem troche rozczarowana, bo na szlakach mijaliśmy się dosłownie o 1 dzień, Wy byliście na Krupówkach 27.07, my 28, Wy na Morskim Oku 28, my 29.
A miałam okazję Panią zobaczyć i pewnie bym do Pani podeszła i poznała.
Hm szkoda bardzo.
Niemniej jednak pozdrawiam Was serdecznie i życzę dalszej wytrwałości i sukcesów
Pani Agnieszko, nic straconego: zapraszamy na kawę jak będziecie na Dolnym Śląsku. Skąd jesteście?
Jesteśmy z Milanówka, koło Warszawy.
Pani bywa w Warszawie, więc również zapraszam na kawę i nie jest to zaproszenie pro-forma, tylko szczere.
Natomiast co do przyjazdu na Dolny Śląsk, to faktycznie wybieramy się w przyszłe wakacje (jeżeli nic się nie zadzieje), starsza córcia marzy o wizycie we Wrocławiu.
Pozdrawiam
To warto zwiedzić Wrocław tropem Krasnoludków 🙂 A do Warszawy się wybieramy, do chirurga. Ale jeszcze nie wiem kiedy.
To zapraszam do nas bardzo serdecznie.
Natomiast odnośnie Wrocławia, to moja córcia bardziej chce na Most Zakochanych 🙂
No tak, milion kłódek…:)
http://subiektywna-ja.blog.pl/2015/08/24/gory-nie-dla-wszystkich/….Czytałam kilka artykułów na ten temat, pod którymi wypowiadają się rodzice, którzy zabierają swoje pociechy w góry. Piszą, że są ostrożni, a ja im wierzę. Ale po co kusić los? Po co iść z kilkumiesięcznym dzieckiem w chuście na Giewont? Po co zabierać swojego 5-cio letniego syna na Rysy, gdzie szlak jest naprawdę dość wymagający? Niemowlak nie jest świadomy, a kilkulatek niewiele będzie pamiętał z takiej wyprawy. Chcę zaznaczyć, że jestem absolutnie ZA zabieraniem dzieci w góry, gdzie jest mnóstwo pięknych miejsc, w które bez obaw można wybrać się całą rodziną. Są jednak szczyty na tyle trudne, że zabieranie tam kilkuletnich dzieci jest, w mojej ocenie, skrajnie nieodpowiedzialne.
Ma Pani absolutną rację, trzeba być ostrożnym. Pisze Pani o kuszeniu losu…My po górach chodzimy kilkanaście lat, do tego wyjazdu szykowaliśmy siebie i dzieci miesiącami,mieliśmy potrzebny ekwipunek i pytaliśmy napotkanych ludzi o warunki na szlaku. W naszym wypadku dużo bardziej niebezpieczny jest spacer do szkoły: brak chodników, dziurawa droga, tiry wszędzie, do tego źle przygotowany do eksploatacji przejazd kolejowy. Na co dzień człowiek nie ma tak wyczulonych zmysłów jak wtedy, gdy spodziewa się niebezpieczeństwa. Na Rysy nie wchodziliśmy, ale z Kasprowego zeszliśmy. I nie żałujemy. A dzieci były zachwycone.