Z ŻYCIA WZIĘTE

Ze starych albumów…

Początkowo ojciec Michałka miał go odebrać od nas w poniedziałkowe popołudnie. Wyszliśmy jednak z propozycją, że dziecko przywieziemy wprost do domu Dziadków, jeśli Łukasz pokryje koszt paliwa. Zgodził się, a my na reszcie wyrwaliśmy się z domu. Chodziliśmy na upragnione od dawna spacery po lesie, jednak większość czasu – ze względu na osłabienie po długiej chorobie i chłodny wiatr – przesiedzieliśmy w domu.

Mój Mąż wypoczywał zadowolony na sofie przed telewizorem, a ja dostawałam świra z nudów. Chodziłam od okna do okna, obejrzałam przez szybę po sto razy każde źdźbło trawy w ogrodzie. Ha ha ha. Sporo czasu spędziłam na strychu, szukając elementów wystroju domu oraz rzeczy na sprzedaż i wymianę. A gdy znałam już każdy kąt na poddaszu, zaczęłam grzebać w albumach ze zdjęciami.

Trafiłam na starą fotografię mojego ojca, który latał na migach  dwudziestych pierwszych. Był jednym z najlepszych pilotów w Polsce. Pokazywali do w Dzienniku Telewizyjnym, gdyż wytrzymywał nieprzeciętnie duże przeciążenia na tak zwanej wirówce. Wyszkolił szesnastu pilotów i został przeniesiony do Pułku Bojowego. Miał olbrzymią liczbę wylatanych godzin, był nieprzeciętnym talentem. Pamiętam jak przez mgłę, że wziął mnie kiedyś na lotnisko. Siedziałam na fotelu, zdaje się, że w helikopterze.

Bardzo lubiłam chodzić z nim wieczorami do parku na spacer. Było ciemno i strasznie, ale ojciec trzymał mnie za rękę i czułam się bezpieczna. Pamiętam ogromnego czarnego psa i zapewnienia, że mogę pogłaskać zwierzę. To był nowofundland? Tyle mam, kilka niewyraźnych wspomnień.

Było też zdjęcie z wypadku, który wpłynął na losy całej rodziny. Ojciec nigdy nie wyleczył ran psychicznych, niszczył życie swoich bliskich. Kiedy przeprowadziłam się do Babci, nie odwiedził mnie ani razu. Można więc powiedzieć, że miałam ojca przez siedem pierwszych lat. Złamał serce małej dziewczynce, zasłużył wyłącznie na moją obojętność.

Nie zamierzam zapalić mu znicza. Jeszcze rok, dwa lata temu, nie poświęciłabym mu ani minutowej refleksji. Wiele się jednak wydarzyło, nabrałam wiary w siebie. I tak sobie pomyślałam nieskromnie, że może w genach…ojciec przekazał mi tę odrobinę nieprzeciętności? Nie latam na ponaddźwiękowych maszynach, ale charyzmy mi nie brakuje. Rosnę w siłę po każdym niepowodzeniu. Może to mój posag? Żeby czuć potrzebę ścigania się z samą sobą…Może mu kiedyś wybaczę. Na razie nie jest mi to potrzebne do szczęścia.

Przejrzałam swoje rzeczy i znalazłam jeszcze list miłosny z czasów wczesnej podstawówki…

W autorze byłam zakochana. Wszystkie koleżanki przeżywały pierwsze miłości,  ja żyłam pod olbrzymią presją poglądów swojej bardzo konserwatywnej Babci. Najbardziej bałam się, zasłużyć na miano „latawicy”. Jak ja nienawidziłam tego słowa! Babcia ciskała nim jak porażającym gromem. Miałam się dobrze uczyć i trzymać z daleka od chłopaków. Miłości w tamtym okresie oznaczały tylko wspólne spędzanie przerw w szkole, czy zabawy na ubogo wyposażonych podwórkach. I choć nigdy nie trzeba było mnie namawiać do nauki, Babcia wyznaczyła podział na „latawice” i grzeczną dziewczynkę, czyli mnie. Zaczęłam wyrastać na zakompleksione dziwadło. Z zazdrością patrzyłam na koleżanki, otoczone wianuszkiem chłopaków. Ja swoją szkolną miłość musiałam pogonić, bo Babcia by mnie zadręczyła. Mój ukochany był tak zdeterminowany, że odwiedził mnie w domu, by poznać odpowiedź. I to był fatalny błąd. Przeszłam kolejne pranie mózgu, które odarło mnie z wielu wspomnień, do których teraz serdecznie bym się uśmiechnęła. Byłam skazana na samotność. List zachowałam i wzruszyłam się czytając go po latach.

Słodko-gorzka refleksja…Babcia kochała mnie jak swoje czwarte dziecko, nauczyła kreatywnego myślenia. Ale też była odpowiedzialna za mój brak wiary w kobiecość oraz głęboką infantylność. Tak naprawdę – przyznam to z rozbrajającą szczerością – wyrosłam z niej dopiero po poznaniu Jacka, gdy przestałam przejmować się opinią ludzi na mój temat. Kłamałam z łatwością, przeżyłam wielką namiętność. Babcia mogła by przypiąć do mnie wielką łatę z ogromną, neonową literą „L”,  jednak o moim Mężu wie tyle, ile powinna. Ha ha ha. Nie zmienię jej, ale ja się zmieniłam. Zbudowałam bardzo solidny związek mimo złamania zasad wpajanych od dziecka. Jacek mnie szanuje, nosi na rękach. Nie jestem dziwadłem, lecz szczęśliwą i spełnioną żoną oraz matką. Nigdy, przenigdy nie pozwolę, by ktoś narzucał mi swoje zdanie. Jestem wolna i nie jestem samotna. Szkoda, że musiałam przeżyć głęboką pustkę w sercu jako dziecko.

Mój syn jest inny. Z łatwością zachęca koleżanki do wspólnej zabawy. Gdy poprosiłam, by zajął się płaczącą koleżanką, instynktownie przytulił ją i chwycił za rękę. Niech ma te swoje niewinne miłości…Niech buduje wiarę w siebie i doświadcza różnych emocji. Mnie nie przeraża, że ma lat siedem i ze trzy zauroczenia za sobą. Komu to przyniosło krzywdę? Krzywdą było by mu tego zabronić…

Nauczyłam się też tego, że powodzeniem nie cieszą się wyłącznie dziewczyny ładne, lecz przede wszystkim te, które mają poczucie własnej wartości. Mój Mąż pewnie na zjazd szkolny mnie nie puści. Ha ha ha!

***

 

4 thoughts on “Ze starych albumów…

  1. Ależ mnie przeciągnęłaś przez emocje! Wzruszyłaś wspomnieniem o ojcu, rozbawiłaś listem mężczyzny po przejściach, a na koniec dałaś refleksję o wychowaniu seksualnym. Moja mama też ostro oceniała „latawice” i miałam spore dylematy na tym tle… Sama staram się Basi nie sugerować takich treści i cieszę się, że umie się bawić z chłopakami i traktować ich jak kolegów, a gdy się będzie zakochiwała, to postaram się to szanować bez względu na to, czy będzie miała kilka czy kilkadziesiąt lat.

  2. myślę że nie tylko Ty dostałaś coś w posagu od ojca, myślę (mimo że go nie znałam) że również jego wnuki odziedziczyły tą determinację i wole walki, tą siłę przetrwania

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *