ZWIEDZAMY

Praga część 2

Mieliśmy zaledwie jeden pełny dzień na naszą romantyczną wędrówkę. Po podróży wypoczęliśmy w Hotelu Jana i zaraz po śniadaniu, poszliśmy na długi spacer uliczkami Pragi. Plecak spakowaliśmy tak, by nie wracać do hotelu aż do późnych godzin wieczornych. Autobusy, metro, taksówki – w ogóle nas nie interesowały. Trzymaliśmy się za ręce, a ciepłe promienie słońca otulały moją wrażliwą skórę. Było tak przyjemnie…

Kierowaliśmy się w stronę Wyszehradu, po drodze mijając urokliwe kamieniczki, stare kościoły i pomniki. Najstarsza część stolicy Czech jest wysycona zabytkami. Gdziekolwiek spojrzeliśmy, było malowniczo i naprawdę bardzo schludnie. Kamienice – dosłownie w każdej jednej uliczce – były wyremontowane, pokryte świeżą farbą w pastelowych odcieniach. Każdy zaułek zachęcał do uwiecznienia go w kadrze aparatu, a my byliśmy ciekawi co jest za kolejnym rogiem, mostem czy parkiem i kolejnym…i następnym. Tego dnia przeszliśmy około…trzydzieści kilometrów.

Moim marzeniem było zobaczenie starego, żydowskiego cmentarza w dzielnicy Josefov, na którym są pięćsetletnie nagrobki. Na małej powierzchni spoczywa ponad dwanaście tysięcy osób, było to możliwe dzięki zwożeniu na cmentarz nowych warstw ziemi i dokonywaniu w nich kolejnych pochówków. W niektórych miejscach takich warstw jest aż dwanaście. Dla mnie odwiedzanie osób zmarłych jest naturalne, w dzieciństwie – wraz z przyjaciółką Olą – bardzo często spacerowałyśmy na cmentarz w Głubczycach. Myłyśmy groby, plewiłyśmy kiełkujące chwasty, albo po prostu przychodziłyśmy się przywitać z naszymi Bliskimi tak, jak to co rana robiłyśmy z żyjącymi członkami rodziny. Nasza miłość i sympatia do pochowanych osób nie zgasła przecież wraz z ich życiem, a częste wizyty pomagały nam tłumić tęsknotę i żal. Na praskim cmentarzu były wyłącznie obce groby, jednak w miejscu tym doskonale można zdać sobie sprawę z upływającego czasu, z przemijających bezpowrotnie chwil. Z pewnością towarzyszyła by mi refleksja, czy dobrze zarządzam własnym życiem. Niestety nie byliśmy w stanie zapłacić ponad stu złotych za wstęp na najstarszy w Europie kirkut.

Zupełnie przypadkowo, trafiliśmy jednak na zupełnie innym cmentarz, który dodatkowo zachwycił nas mnogością zabytkowych figur. Do Bazyliki Świętego Piotra i Pawła dotarliśmy, wędrując wzdłuż korony murów na wysokich stokach Wyszehradu. Wzgórze to jest często pomijane przez turystów, a to błąd. Z miejsca założenia najstarszej czeskiej osady roztaczał malowniczy widok na rzekę Wełtawę i Stare Miasto.

Wśród parkowej zieleni stały zabytkowe pomniki, kręte alejki zachęcały do dłuższego spaceru, ale to właśnie cmentarz zatrzymał naszą uwagę na dłużej. Pochowano tam najbardziej zasłużonych Czechów, a ich nazwiska umieszczono na pamiątkowych tablicach na grobowcu Slavin.

Nagrobki pochodzące z osiemnastego wieku ozdabiano rozmaitymi ornamentami i figurami. Niektóre z nich zasiedliły drobne mikroorganizmy, barwiąc sakralne kształty na zielony kolor. Natura zawsze odbierze, co swoje…

Jakież piękne miejsce! Można nie podzielać mojego zachwytu cmentarzami, ale trudno zaprzeczyć, że wiele tam było przepięknych zabytków.

Nadszedł czas dla mojego mężczyzny, by ściągnąć kaszkiet z głowy. Ja założyłam szpilki…W skupieniu weszliśmy do pobliskiej świątyni i zapaliliśmy świeczkę. Zamigotał płomyk nadziei, że modlitwą przekonamy los, by był dla nas bardziej wyrozumiały i łaskawy. Niewiele trzeba, trochę spokoju.

Chwila zadumy.

Kościół zbudowany w 1080 roku – wypełniony malowidłami, złoconymi ornamentami, misternymi witrażami – skrywał wiele cennych antyków. Zawsze zachwycały mnie maryjne ikony, anioły i szklane mozaiki. Tutaj ich nie brakowało. Rozczuliło mnie ścienne malowidło: przedstawiające świętą Genowefę, troskliwie opiekującą się małym dzieckiem. I sarenkę, taka ufną, odprężoną.

„Iga patrz! Ta księga ma tysiąc lat!” – podekscytował się Mąż. Niesamowite: zobaczyć coś tak starego, a jednocześnie zachowanego w idealnym stanie. Jak bardzo zmienił się świat, odkąd Ktoś odręcznie nakreślił litery na dużych, gładkich kartach. Nie znano systemów, łączy, cybernetycznych danych. Było pióro, wiedza i zapał do ciężkiej pracy. I cierpliwość. Jakaś prawda przez to przezierała, taka…bezcenna prostota, której pewnie wielu z nas nie byłoby w stanie docenić. A to właśnie przetrwało dziesięć wieków…

Wejście do bazyliki również było niezwykłym dziełem sztuki. Warto dokładniej przyjrzeć się ozdobnemu, gotyckiemu portalowi i masywnym drzwiom z herbami Przemyślidów. Jacka interesowało coś zupełnie innego. Mógł uwiecznić na fotografii swoją żonę, która tym razem nie założyła dresowych spodni i trampek. Zawsze w biegu, zawsze z terminarzem w głowie, ubrana wygodnie, by przetrwać ciężki dzień. Ten dzień jednak nie był ciężki, mijał nieśpiesznie, przyjemnie beztrosko…I Iga była inna, mogła pomyśleć o sobie.

Schodząc z Wyszehradzkich wzgórz, natrafiliśmy na uroczy zakątek. Rozpościerał się z niego szeroki widok na popularne mosty Starego Miasta, a w oddali – gdzieś na horyzoncie – rysował się kontur Zamku Praskiego.

Musieliśmy pokonać schody, ale nie przejmowaliśmy się tym w ogóle. Trampki powróciły na moje stopy, by Szymon mógł być noszony przez nas niczym w lektyce. Sięgaliśmy daleko wzrokiem tam, dokąd potem prowadziły nas nogi. I szliśmy raz lewym, raz prawym brzegiem Wełtawy, aż syn zachwycił się widokiem stada łabędzi. Postanowił podreptać do śnieżnobiałych ptaków. To dziecko jak się uprze, nie ma wyjścia – trzeba pozwolić mu iść. Wiadomo: Szymek kocha zwierzątka i muzykę. Jakaś miła Czeszka podzieliła się z naszym synem chlebem. Wielka radość na słodkiej buźce. To była jedna z nielicznych chwil, kiedy Szymek nas sobą zaabsorbował. Zazwyczaj siedział w wózku, w ciszy skanował i analizował nowe obrazy.

Z każdego krańca mostu robiliśmy zupełnie inne zdjęcia. Pod jednym z nich była spora wyspa z ławeczkami i placem zabaw, innym zaś razem przechodziliśmy deptakiem bezpośrednio pod masywną konstrukcją. Z każdym tysiącem kroków, zamek stawał się bardziej widoczny, ale nadal był bardzo, bardzo odległy…

Mijając Most Karola, dotarliśmy do Pałacu i ogrodu Wallensteina. Urokliwy zakątek, można go zwiedzać nieodpłatnie. Po świeżo skoszonej trawie, dumnie przechadzały się pawie (w tym niezwykły umaszczony na biało paw albinos). W centralnym punkcie znajdowała się półkolista scena, ozdobiona malowidłami z motywami z walki trojańskiej. Pobliski staw zasiedlony był przez pomarańczowe karpie koi i maleńkie kaczuszki, które chowały się w zaroślach wokół akwenu. Równo docięty żywopłot układał się w geometryczne wzory, stanowiące naturalną oprawę dla rzeźb. Oryginalne posągi wywieźli w XVII wieku Szwedzi, a w ogrodzie obecnie stoją wierne kopie dzieł sztuki. Od 1996 roku w Pałacu Wallenteina ma siedzibę Czeski Senat.

Spojrzeliśmy też w stronę sztucznej groty, w której jakiś fotograf doszukał się postaci poczwar. Nigdzie w przewodniku wzmianki o nich nie znalazłam, ale może warto odszukać wśród licznych stalaktytów te szkaradne twarze? Wstąpiliśmy kolejno do świątyni, reprezentującej ten sam styl architektoniczny, co Pałac Wallensteina – barok. Opasłe, krągłe kształty kościoła świętego Mikołaja, były dalece odmienne od strzelistych, smukłych form bazyliki świętego Piotra i Pawła, które to mieliśmy okazję podziwiać z rana. W barokowym kościele koncertował niegdyś sam Mozart, który chętnie odwiedzał Małą Stranę. Zachwycające, bogato zdobione wnętrze, mieściło ponad dziewięćset metrów kwadratowych fresków. Gmach poznaliśmy po charakterystycznej, zielonkawej kopule.

Pominęliśmy Złotą Uliczkę, którą pamiętaliśmy z wyprawy sprzed pięciu lat i dotarliśmy do siedziby Prezydenta Republiki Czeskiej. Jakaś kobieta ze sklepu z pamiatkami ostrzegła nas, że idziemy do niewłaściwego wejścia. „Tak, tak. Wiemy, że mamy przed sobą ogrom schodów do pokonania..” – nam to nie przeszkadzało. Nam nie przeszkadzało absolutnie nic, robiliśmy dokładnie to, na co w danej chwili mieliśmy ochotę. Przyszedł ten wyczekiwany od kilku godzin moment: stanęliśmy przed bramą Zamku Praskiego.

Obecnie ruch turystyczny puszczany jest bocznym wejściem. Po okazaniu bagażu i rewizji, mogliśmy udać się na dziedziniec. Wcześniej jednak przyjrzeliśmy się panoramie Pragi. Masywna, zielonkawa kopuła kościoła św. Mikołaja, wyraźnie górowała nad okolicą.

Z drugiej strony była wieża widokowa na Petrinie, podobna nieco do słynnej paryskiej wieży Eiffla. Odwiedziliśmy pobliski park kiedyś z Michałem. Nie wiedzieliśmy wtedy o labiryncie krzywych zwierciadeł, które warto dziecku pokazać.

Przeszliśmy taki kawał drogi, bo Jacek chciał zobaczyć Katedrę świętego Wita od środka. W słoneczny dzień do kościoła wpada światło zabarwione szkłem z trzynastu witraży. Okno w kształcie rozety składa się aż z dwudziestu siedmiu tysięcy kolorowych szkiełek i przedstawia sceny stworzenia świata. Jest tam też kaplica świętego Wacława – patrona Czech, której ściany udekorowano ponad tysiącem drogocennych klejnotów. Żeby podejść bliżej ołtarza, oczywiście trzeba wykupić bilet. Nie tym razem…Zapłaciliśmy już za wstęp do dwóch poprzednich kościołów. Paranoja.

Katedra świętego Wita z zewnątrz miała oszałamiać swoją wielkością i mnogością detali, by przypominać „boże miasto”. I faktycznie gmach jest olbrzymi, majestatyczny, jednak dużo większym przeżyciem było dla nas zwiedzanie Wyszehradu.

Zbliżał się zachód słońca, więc szukaliśmy dobrego stanowiska do zrobienia kolejnej, wyjątkowej fotografii. Ależ rozczarowanie! Niebo było sino, bure, a mało malowniczy zachód słońca zasępił nas. „To było to?” – upewniałam się, czy aby na pewno jest już po wszystkim…Gdzie czerwone niebo? Gdzie ogniste cumulusy? Porównując z poprzednim wieczorem – słabo. Mieliśmy za to czas dokładniej przyjrzeć się Mosteckiej Wieży i trzydziestu figurom na Moście Karola. Konstrukcję rozpoczęto budować w 1357 roku, 9 lipca o godzinie 5:31. Fundator mostu – Karol IV – wierzył, że piramida liczb będzie gwarantem szczęśliwego zakończenia prac i fortunnej eksploatacji budowli. Niegdyś prowadziła tędy królewska droga do Zamku Praskiego i była nieprzerwanie użytkowanie przez 450 lat.

Postać ze złotą aureolą z gwiazd to święty Jan Nepomucen. Legenda głosi, że w 1393 roku nie chciał zdradzić tajemnicy spowiedzi królowej i za to wrzucono go do rzeki. Inne źródła podają, że była to kara za spiskowanie przeciwko królowi. Miejsce jego śmierci zaznaczono krzyżykiem, który – po dotknięciu – mam moc spełniania marzeń. Jestem realistką. Biorąc pod uwagę, że przez most przechodzi trzydzieści tysięcy osób dziennie, prawdopodobieństwo bycia wysłuchanym przez świętego jest bliskie zeru. Ha ha ha. Dotknęliśmy legendarnego punktu, wypowiedzieliśmy w myślach swoje marzenie. Na upragniony cud będziemy pracować równie ciężko i gorliwie jak przez ostatnie cztery lata, ale wstawiennictwo w niebiosach przydałoby się – nie przeczę. Mózgowe porażenie dziecięce, typ pozapiramidowo-możdżkowo – skorupa, w której uwięziony jest prze-inteligentny, przemiły dzieciak.

Tego dnia słońce nie sprzyjało uchwyceniu piękna praskich zabytków, zmrok za to był naszym sprzymierzeńcem.

Zmęczone, acz zadowolone mordki. Tylko ten zachód słońca, taki był marny…

Staliśmy dokładnie na środku mostu, gdy Jacek zwrócił uwagę na dym, unoszący się z jakieś łódki, czy tratwy. Chwilę potem…zupełnie nieoczekiwanie…dokładnie nad naszymi głowami rozbłysła feeria świateł. Jeden po drugim, a potem kilka jednocześnie – eksplodowały ładunki wybuchowe, a niebo usiane zostało milionami iskrzących się ogników. Ten moment będę pamiętać do końca życia! Piękny, zabytkowy most, kochający Mąż u boku i gigantyczny pokaz sztucznych ogni. Niesamowite! Byliśmy w odpowiednim miejscu we właściwym czasie, dosłownie i metaforycznie.

Któregoś dnia Jacek szedł ze mną po Wrocławiu, a jego oczy – niespodziewanie – zapełniły się łzami. Przypomniał sobie nasz wyjazd do Pragi…Jeśli wcześniej miałam jakiekolwiek wątpliwości, czy powinniśmy pomyśleć wyłącznie o nas i naszych potrzebach, to wzruszenie mojego Męża było dla mnie bardziej znaczące, niż setka merytorycznych argumentów. Przez dwie doby byliśmy w baśni.

W dniu wyjazdy skorzystaliśmy z metra, by spędzić więcej czasu nad Wełtawą. Wsiedliśmy na pobliskiej stacji Jiriho z Podebrad, a chwilę potem byliśmy już w punkcie Staromestska. Wypatrywaliśmy łabędzi, w ten sposób trafiliśmy na cypel pod mostem Manesa. Szymonek był przeszczęśliwy! Ptaki podchodziły na odległość pół metra od naszych rąk, trzymających kawałki karmy.

Łabędzie są bardzo fotogeniczne. I choć tło szczelnie wypełniały praskie zabytki, to jednak ptaki skradły na tych fotografiach całą uwagę.

Na koniec udaliśmy się w stronę przystani, gdzie przytulaliśmy się, głównie w milczeniu. I choć wiedziałam, że nasze życie jest systemem naczyń połączonych i przyjdzie nam ponieść konsekwencje nieplanowanych wydatków, to jednak żadne z nas nie żałowało tego, że podążyliśmy za głosem serca.

***

 

 

 

 

 

 

1 thought on “Praga część 2

  1. Piękna opowieść 🙂 Miałam łzy w oczach czytając.
    Podjęliście niełatwą,choć świetną decyzję o wspólnym wyjeździe.Zadbaliście o Waszą relację,nacieszyliście się sobą,macie piękne wspomnienia i myślę,że dużo więcej energii do stawiania czoła przeciwnościom losu.
    Nie można w tym codziennym pędzie zapominać o tym,co najważniejsze…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *