Z ŻYCIA WZIĘTE

Porzeczki

Pienne porzeczki uginały się pod ciężarem owoców. W przyszłym roku plon będzie olbrzymi, bo jest sporo nowych gałązek, które odpowiednio uformowałam. Teraz jednak wyczekałam moment, aż czerwona porzeczka dojrzeje i będzie przyjemnie słodka. Michał chętnie zbierał grona, aż został ugryziony przez szczypawicę. Koniec! Musiałam sama oberwać dorodne owoce z trzech młodziutkich krzaków. Olbrzymia miska była wypełniona po brzegi – trzy i pół kilograma. Było zdecydowanie więcej czerwonych kuleczek, ale po trochę oskubywaliśmy krzaki od kilku dni. Michał skwitował, że my jesteśmy „liściożerni”.

Starszy syn bardzo dokładnie oczyszczał porzeczki z szypułek, chętnie pomagał. Potem się zniecierpliwił i wcale mu się nie dziwię. Sporo tego było.

Owoce zasypałam cukrem trzcinowym (pół kilograma), a gdy puściły sok, zagotowałam je. Kwadrans bulgotały i wyłączyłam palnik. Chciałam, żeby porzeczka uchowała się w swojej kulistej formie. Odlałam sok do mniejszego garnuszka i zagotowałam, by miał maksymalną temperaturę. Rozpuściłam dwie paczki żelatyny do deserów. Do świeżo odparzonych słoiczków przełożyłam gorące owoce i zalałam wrzącym sokiem. Zakręciłam słoik i potrząsnęłam naczyniem, by żelatyna wszędzie się dostała. Pasteryzowałam dziesięć minut.

Nie wiem, czy długość gotowania była odpowiednia i czy ta ilość cukru wystarczy, żeby owoce przechowały się. Po prostu nie wiem. Ale nie chciałam dżemu, który gotuje się dwie godziny i o witaminie C można zapomnieć. Takich rozgotowanych, słodkich do obrzydzenia papek nikt nie chce u mnie jeść. No cóż, przyjdzie mi się przekonać, czy popełniłam błąd. I te są w życiu potrzebne, jeśli człowiek chce pobierać naukę i się rozwijać. Biorę to na klatę.

Tymczasem Michał upatrzył sobie lokatora pasiastej muszelki i do niego przemawiał. „Cześć ślimaczku. Mam dziewięć lat, prawie. A Ty? Odpocznij sobie tutaj, pewnie jesteś zmęczony”. Syn dostaje 10 groszy za każdego znalezionego w ogrodzie mięczaka. Ma już całe osiemdziesiąt groszy, ha ha ha. Jakby był wytrwały, nazbierałby pewnie na gazetkę Lego. Zabawne były te poszukiwania…”Nie ma!” – Michał chodził rozgoryczony, chociaż ślimaków jest u nas od groma. Przełażą od sąsiada, który na swojej posesji ma nieład (delikatnie rzecz ujmując). Niekoszona trawa sięgająca mi po szyję, zgromadzona słoma gnijąca od lat, a na niej cudne siedlisko owadów – butwiejące elementy po dawnym zadaszeniu. Ogrodziliśmy się płotkiem z wikliny i posadziliśmy trzy piękne drzewa.

Uśmiałam się, gdy ślimaki zaczęły się rozłazić we wszelkie strony. Wcale nie są takie powolne, jak mogłoby się zdawać. Michał twierdzi, że mięczaki są „obleźliwe”, ale i tak spróbował przełamać swoją niechęć do lepkiego śluzu. Pierwszy raz widziałam ślimaka składającego jaja. To niewielkie, białe kuleczki zagrzebane pod butwiejącą korą.

Randka z arboretum znów odwołana z powodu deszczu. Powoli jednak szykujemy się do wyjazdu w Tatry, a pogoda szesnastodniowa jest całkiem zachęcająca. W tym roku jedzie z nami również Mateuszek. Cieszymy się, że będzie z nami wędrował po górskich szlakach. Dzisiaj jedziemy do Decathlonu po ostatnie niezbędne drobiazgi.

***

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *