ZWIEDZAMY

Nowy Rok 2017. Wyprawa na Dzikowiec.

Po zabawie sylwestrowej wstaliśmy o dziewiątej, a Mama już tylko przebierała nóżkami, żeby wpakować się do auta i wracać do domu. Śmialiśmy się, że pewnie przez kolejny rok do nas nie przyjedzie. Hałas, ruch, zamieszanie. Pod wpływem uwag zaczynałam wpadać kompleksy, dopóki nie odwiedziła mnie bratowa ze swoimi dziećmi. Ha ha ha. Mamy zupełnie normalny dom: starsze dziecko gania i plecie niewyparzonym jęzorkiem, młodsze jęczy i domaga się uwagi, psy szczekają, kot miauczy, czasem jest zadyma. Mama niewiele wie o domu tętniącym życiem. My z Jackiem w Nowy Rok puściliśmy powtórkę sylwestrowego koncertu i robiliśmy z Michałem pociąg, albo tańczyliśmy w kółku. Kapcie spadały nam z wygłupów, takich scen ze swojego dzieciństwa nie pamiętam. Jesteśmy jednak bardzo, ale to bardzo wdzięczni Mamie, że przetrwała tyle dni z nami, a dzieci mogły nacieszyć się Babcią Ulą. Michał był przeszczęśliwy! Szymon nie ryczał, ale dużo entuzjastyczniej reagował na swoje koleżanki w przedszkolu po świątecznej przerwie. Ale Szymon to Szymon, długo oswaja się z ludźmi i jest rozpieszczony do bólu.

Mama pojechała, a nas nosiło. „Gdzieś bym pojechał…” – męczył Małżonek. Śnieg? Spojrzałam za okno, nie ma śniegu. „Trzeba poszukać!” – oznajmiłam. Sprawdziłam monitoring w Szklarskiej Porębie, Karpaczu i Świeradowie. Zadzwoniłam też do Wujka mojego męża, który wraz z żoną mieszka pod Wałbrzychem. „Śniegu u nas nie ma, ale niedaleko jest sztucznie ośnieżony stok narciarski”. Wprosiliśmy się więc na gorącą herbatę – sto siedemnaście kilometrów od naszej wsi, a Wujek zaproponował, że pojedzie na Dzikowiec z nami. Pożyczył nam wielkie, poniemieckie sanki. Nawet zjechał z Michałem z górki, ku wielkiej radości dziecka!

Starszy Pan zaczął marznąć w stopy, więc poczekał na nas w pobliskiej restauracji. Popijając gorącą herbatę, obserwował nasze szaleństwa na śniegu z armatek. „To sztuczny śnieg.” – koleżanka skomentowała moje zdjęcie z przekąsem. „Sztuczny i owszem! Ale radość dzieci prawdziwa”- padła riposta. Dzieciom było dokładnie wszystko jedno, jakie było pochodzenie białego puchu.

Michał dawał upust euforii: breakdance w kozakach na tafli lodu.

Szymek w końcu zaczął zjeżdżać sam z niewielkich pochyleń terenu u podnóża góry. Przypięliśmy siedzisko anatomiczne i mogliśmy posadzić dziecko do sanek. Ubraliśmy synka niczym na Sybir, ale w drobnym – wcześniaczym ciałku – niewiele jest tkanki tłuszczowej. Ja za to ugotowałam się, wciągając sanki na wzniesienie, a potem biegnąć za nimi (na wszelki wypadek, bo dziecko z MPD nie ma odruchu obronnego przed upadaniem). Trochę się ludzie ze mnie natrząsali…”Szybko! Szybko!” – docinali, ale miałam to głęboko gdzieś. Odpowiadałam żartem. Nie będę każdemu tłumaczyć, jaka jest cena życia z porażeniem mózgowym. I nic mnie nie powstrzyma, jak sobie coś do łba wbiję. Zaaaakwaaaasy, to nie miało prawa skończyć się inaczej. Uwielbiam się tak umordować.

Michał z Tatą zjeżdżali z odcinka od długości około trzystu metrów. Łatwo ich było namierzyć wzrokiem. Wśród ospale drepczących ludzi, szaleńczo gnały wielkie sanie, rozbryzgując na boki drobinki zmrożonej wody. Syn kilka razy zjechał sam, ale niezbyt sprawnie kieruje i zagrażał bezpieczeństwu własnemu oraz innych użytkowników wydzielonej części stoku.

Jeszcze kilka fotek z ratrakiem…

…i byliśmy gotowi, by jechać do Cioci. Gorąca herbata z kompotem owocowym już czekała.

Nie sądziłam, że jeszcze poczuję się gdzieś tak, jak w domu mojej Babci. Mieszkanie Starszych Państwa miało ten sam zapach, było podobnie urządzone, wśród bibelotów znalazłam wiele rzeczy znanych mi z dzieciństwa. Choćby kalkomania w kształcie ćmy czy szklane sople na choince. Ale najważniejsze było to, że w sposobie myślenia Cioci i Wujka odnajdowałam tak ogrom cech wspólnych z tymi, za które tak bardzo szanowałam moją Babcię. Tam było po prostu bardzo miło, domowo, swojsko. Momentami łzy napływały mi do oczu, bo nie spodziewałam się uczuć, jakimi wypełniło się moje serce. Jakbym była u Babci Lodzi…Tutaj była i „Babcia” i „Dziadek”, żal było wychodzić.

Poczekaliśmy do osiemnastej, bo chciałam usłyszeć stary zegar, wybijający pełną godzinę. Wróciliśmy do domu dotlenieni, szczęśliwi i wzruszeni. Cieszyłam się, że dzień wolny spędziliśmy poza murami mieszkania i śmiałam się w duchu, że jeszcze nam się chciało – po przetańczonej nocy – ganiać z dzieciakami po śniegu…Zawsze nas gdzieś wywieje. Przynajmniej czuję, że żyję.

***

 

 

2 thoughts on “Nowy Rok 2017. Wyprawa na Dzikowiec.

  1. Witajcie! Bardzo ważne jest właśnie w życiu, aby życie było spontaniczne, a nie tylko wszystko planowane 🙂 Jak zobaczyłem zdjęcie młodego jak się uśmiecha, to stwierdziłem, że riposta co do śniegu była jak najbardziej na miejscu 🙂 Również popieram aktywność fizyczną. Może zaczęliby Państwo z dzieciakami trochę w domu się gimnastykować przy wesołej muzyce? 🙂 Dzieciaki będą się dzięki temu lepiej rozwijały, a i Pani i Pani męża samopoczucie się polepszy 🙂 Zapewniam, że po takiej zabawie przy gimnastyce dzieciaki padną do snu jak postrzelone. 🙂 Pozdrawiam!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *