To były jedne z najpiękniejszych urodzin w moim życiu, jeśli nie najpiękniejsze! Siedzieliśmy u podnóża pagórka w Karkonoszach, popijając zimne piwo wprost z nowo zakupionych kufli. Na jednym widniał napis „Śnieżka” i wygrawerowany piaskiem widok gór, na moim kuflu uwieczniono kontury Świątyni Wang.
Michał bawił się na placu zabaw, a Szymon spał słodko na swojej macie. Odpoczywaliśmy po wędrówce w upalny dzień uliczkami Karpacza…Trafiliśmy wtedy do kawiarenki, w której serwowano pyszną mrożoną kawę. W taki upał i przy tak dużym wysiłku, zimny, słodki napój był bardzo pokrzepiający. Na końcu uliczki z kramami znaleźliśmy przepiękną, drewnianą pozytywkę dla Szymona. Przedstawiała karuzelę z konikami, po nakręceniu podstawy, rozbrzmiewała nastrojowa melodia. Takie rzeczy ciężko wyszperać spośród tandetnej chińszczyzny. Kawałek dalej, na skwerze, była fontanna – istny raj dla Michała. Dziecko rozebrało się do spodenek i biegało wokół lodowatych strumieni tryskającej wody.
My siedzieliśmy wpatrując się w zadowolonego Szymona, a przyjemna bryza owiewała nasze zmęczone gorącem twarze.
My, nasze dzieci, pies i góry. Czy mogło być lepiej? Na głównej uliczce natrafiliśmy na sklep jubilerski. Jacek odparł z zadowoleniem do ekspedientki „Chcielibyśmy zobaczyć obrączki, tylko nietypowe – takie jak my”. Doskonale wiedziałam o co mu chodzi…Robimy wszystko po swojemu, mając za nic ewentualne złośliwe uwagi wygłaszane z myślą o nas. Zdobyliśmy też bardzo cenną umiejętność ignorowania ludzi, którymi nie warto się absorbować. O tym, co jest dla nas najwłaściwsze, wiemy najlepiej my sami.
Złote obrączki były przeciętnej urody. Staliśmy nad ladą pełną połyskujących ozdób bardzo rozczarowani. I wtedy powiedziałam spontanicznie „Proszę jeszcze pokazać obrączki srebrne”. I znalazły się! Śliczne krążki z matowym frezem, przeciętym gładkim paskiem metalu. Skromne, ale eleganckie i…nietypowe. Tak, to były nasze ślubne obrączki. Znalazły się też dla nas odpowiednie rozmiary, to był znak. Ze wzruszeniem patrzyłam na serdeczne palce, migocące srebrem. Wiele przeżyliśmy, by doczekać tej chwili. Srebrne obrączki to doskonała metafora naszego podejścia do życia. Nie mogłam się na nie napatrzeć, są wyjątkowe. Jesteśmy bardzo zadowoleni z naszego wyboru.
Pojechaliśmy do Urzędu Stanu Cywilnego złożyć dokumenty. Jeszcze znaczek skarbowy, ze dwa podpisy i…przygotowania do ślubu zakończone. Teraz pozostało tylko odliczać dni i modlić się, by żaden z przyjaciół nie zachorował. Podczas naszej wyprawy nocowaliśmy w ośrodku, w którym uczcimy ten ważny dla nas dzień – dzień właściwych życiowych wyborów, jestem o tym przekonana. Pensjonat jest przepiękny, usytuowany u podnóża wzniesienia. Gospodyni przywitała nas bardzo serdecznie. Miałam wrażenie, że znamy się od dawna.
Drugiego dnia wybraliśmy się do krainy dinozaurów. Zbulwersowałam się przy wejściu, gdyż nie mogliśmy zabrać ze sobą Neli. Pani zaproponowała nam bezpłatne umieszczenie psa w wielkim kojcu z matą i wodą. Boks zamykany był na kłódkę, co nas uspokoiło. Uznaliśmy potem, że było to całkiem dobre rozwiązanie. Przynajmniej miałam o jedno dziecko mniej do pilnowania, ha ha ha. Nelka ponoć nawet nie piszczała.
Kiedyś byliśmy w parku dinozaurów w Krasiejowie. Ten – w Karpaczu – był jedynie niewielką namiastką opolskiej atrakcji. Ogromne wrażenie zrobiło na nas jednak usytuowanie żywicznych rzeźb wśród górskiego starodrzewia. Wyglądało to bardzo realistycznie. Niestety, mojego ukochanego brachiozaura nie było. To jest jeden z największych dinozaurów roślinożernych. Najciekawszą figurą okazała się scena polowania.
Michałowi zrobiłam pamiątkowe zdjęcie w pysku tyranozaura.
Zwiedziliśmy też ścieżkę z galerią iluzji, w której różne obrazy powodowały złudzenia optyczne. Wcześniej chłopcy poszli na piętnastominutowy seans w formacie 6D. Opowiadał o pradawnym gadzie, który obudził się w muzeum i szukał swoich braci. Ponoć fotele się trzęsły, gdy wielkie jaszczury leciały w stronę widzów. Porykujące dinozaury generowały z paszczy strumień powietrza. Michał i Jacek wyszli zadowoleni po obejrzeniu filmu. A ja przytulałam się do Szymka i miałam swój kwadrans rozrywki w ciszy i spokoju. Ha ha ha. Każdy dostał co lubi najbardziej.
W centralnej części parku był plac zabaw, kolejka Flinstonów i indiańskie wigwamy wraz ze stanowiskiem do płukania złota. Nietypowe połączenie, mające na celu zadowolić większą pulę klientów. I powiem szczerze, że z perspektywy dziecka, było to całkiem fajne rozwiązanie. Michał jechał wymarzonym pociągiem, a płukanie bryłek pirytu -„złota głupców”- okazało się być świetną zabawą dla syna i dla mnie. Na stanowisku nie było innych chętnych, więc płukaliśmy misy z piaskiem tak długo, aż w lodowatej wodzie Michałkowi zmarzły rączki. Pan nas nie poganiał, wybierał wraz z nami „drogocenny” kruszec wśród ziaren kwarcu. Syn dostał pamiątkowy dyplom, do którego w woreczku przykleję znalezione bryłki.
Późnym popołudniem udaliśmy się na Zakręt Śmierci, na którym zmienia się kierunek jazdy o sto osiemdziesiąt stopni i dość długo patrzyliśmy na widok rozpościerający się przed skalnym wzniesieniem. Kiedy spogląda się na góry, serce człowieka wypełnia taki bezkresny spokój i nostalgia. Jest to jedno z najbardziej relaksujących emocji, jakie kiedykolwiek doświadczyliśmy. Żyjąc w betonowych osiedlach tęskni się za przyrodą i przestrzenią. A w górach ta tęsknota jest odczuwana każdą drobiną ludzkiego ciała.
Niechlubną nazwę zakręt zdobył w 1945 roku, kiedy to dochodziło tam do wielu wypadków komunikacyjnych. W pierwotnym założeniu był to strategiczny punkt, który mógł zostać w każdej chwili wysadzony w powietrze, w przypadku pojawienia się czołgów. Przygotowano na tę ewentualność specjalne szczeliny. Tak się jednak nie stało, a wzniesienie na środku zakrętu jest doskonałym punktem do obserwacji gór.
Cały czas czuliśmy niedosyt gór, więc udaliśmy się w kolejne zjawiskowe miejsce. Zasiedliśmy na ławce, usytuowanej przy ścieżce niedaleko Świątynią Wang. Czekaliśmy, aż na wieżyczce wybije godzina ósma. W oddali widać było Karkonosze, niemal nie zasiedlone przez ludzi.
Najpierw pojawił się dźwięk dzwonu oznaczający cztery kwadranse. Potem ton dzwonu zmienił się i zegar wybił osiem uderzeń. Wcześniej jednak zwiedziliśmy teren wokół świątyni. Pięknie kwitły tam różaneczniki, a dalej był cmentarz z nagrobkami z dziewiętnastego wieku. Nie wiem, kim byli pochowani tam ludzie, co sobą reprezentowali. Pozostał po nich kawałek drewnianego pomnika. Tyle zostaje z życia.
Wieczór należał do nas. Leciała druga część „Tytanica”. Jadąc do Karpacza śpiewaliśmy z Michałem piosenki Lady Pank. Najlepiej wychodziło nam „mniej niż zero o-o-o-o” i „zostawcie Tytanika, nie wyciągajcie go”. Dużo rozmawialiśmy o tragedii, która wydarzyła się na statku i synek dośpiewywał do melodii swoje słowa…”Było bum statkuuuu…Ludzie umarliiii… zjadły ich rybyyyyy i teraz śpiom. Nie wyciągamy iiiiich!!!”. Piosenka w wykonaniu Michała był porażający w swej prostocie. Kiedyś może uda mi się wytłumaczyć dziecku, że statek jest zbiorową mogiłą, którą należy uszanować.
Zdecydowaliśmy się więc pozwolić dziecku obejrzeć kawałek filmu. Trudno wyznaczyć granicę, w której przestajemy wychować chłopców w przekonaniu, że otaczający ich świat jest bardzo przyjazny i zaczynamy opowiadać o życiu bardziej realistycznie. Powoli dawkujemy te informacje za bardzo ufnemu starszemu z braci. Michałek mógł przekonać się, jak zakończył się rejs brytyjski transatlantyk. Było kilka scen, gdzie ludzie bardzo kłócili się. Tłumaczyłam cierpliwie, że „pasażerów było bardzo dużo, więcej niż łodzi ratunkowych i każdy walczył o to, żeby żyć. Kto nie wsiadł do łodzi, ten umarł – utopił się w morzu”. – „Ryby go zjadły?” – pytał rozbrajająco syn (to najbardziej zapamiętał z moich długich wywodów). – „Tak. I zostały kości w morzu”. – „Ludzi płakali?”. – „Tak, ich rodziny płakały. Dlatego nie wolno wyciągać statku. To pamiątka po tych ludziach, którzy umarli”. Wymogliśmy na dziecku, by dało sobie szansę na odpoczynek i zasnęło. Tytanic szedł na dno…
Scena, w której Jack zamarzł, nie zrobiła na mnie większego wrażenia (chyba nie lubię tak perfekcyjnie reżyserowanych emocji, choć Kate Winslet starała się zagrać dość przekonywająco). Jednak na myśl, że taka tragedia mogła spotkać któreś z nas…łzy się same do oczy cisnęły. A potem łzy zostały otarte przez najukochańszą osobę…
Poranek był długi i leniwy. Musiał taki być po poprzedzającym go wieczorze. Ostatniego dnia zdobyliśmy się na odwagę i…weszliśmy wraz z Szymonem na zamek Chojnik. Prowadziła do niego droga przez las…Powietrze było wilgotne, napełnione zapachem żywicy i igliwia. Chłonęłam ten zapach pełną piersią. Szymon przywarł do mnie i zasnął, inhalując zdrowym powietrzem swoje wątłe płucka. Zrobiłam ze swetra nosidło dla maleństwa. Rękawy zawiązałam sobie na szyi, a dół ubrania przywiązałam mocno na wysokości nerek. W ten oto sposób zamieniłam się w kangura…
…a Szymon ufnie odpoczywał wtulony w moje ciało.
Idąc po górach myślałam sobie…”Całkiem normalna z nas rodzina”. Od innych odróżniał nas wyłącznie ssak niesiony przez Jacka. Można żyć z dwójką dzieci szczególnej troski i czerpać to życie garściami? Można!
Pół godziny i stanęliśmy pod zamkiem. I tu już tak łatwo nie było. Wiele stromych, kamiennych schodów do pokonania. Ale powoli, ostrożnie stawiając nogi, dotarliśmy do bramy Chojnika. Zamek nie był bardzo intrygujący, poza przepiękną winoroślą oplatającą jego mury.
Ale widok z ruin…zapierał dech w piersiach.Wielkie zadowolenia malowało się na naszych twarzach.
Weszliśmy na zmianę na basztę i mieliśmy wszechświat wokół siebie. Coś wspaniałego! Wysłuchaliśmy chyba ze dwa razy legendy o Kunegundzie. Historia była porywająca. Zapamiętałam z niej tyle, że serce księżniczki zamieniło się w kamień o nazwie Morion. Pomyślałam wtedy, że to fajne imię dla drugiego psa. Hi hi hi.
Nelka dzielnie truptała maleńkimi łapkami. Zaliczyła przymusowe mycie w zimnym strumieniem. Ha ha ha. Śmialiśmy się, że ten pies ma u nas „full serwis” i że jest nie mniej upierdliwy jak nasze dzieci: jedno rzyga, drugie non stop gada, a trzeciemu wplątuje się kupa w kłaki na ogonie. Genialnie wyglądaliśmy z Jackiem rozkraczeni nad potokiem. Buu ha ha! Ja w jednej ręce trzymałam Szymona, w drugiej czyściłam sierść psa chusteczką dla niemowląt. Jacek stabilizował ustawienie kundla, który to miał nieciekawą minę. Ale śmiechu było przy tym! Nelce tak wesoło nie było. Strumień był naprawdę lodowaty. Proza naszego życia: zawsze któremuś dziecku tyłek trzeba wytrzeć. Ha ha ha.
Patrzyłam na spacerującego Jacka i dostrzegałam w jego spojrzeniu, ile radości sprawił mu ten wyjazd. Zaczęliśmy żyć jak dawniej – dużo cudownych wspomnień i pusty portfel. I tak jest dobrze.
W drodze do domu pojechaliśmy jeszcze na festyn do Chojnowa. Miała tam swój stragan moja koleżanka z internetu, która zajmuję się zdobieniem metodą decupuage. Przegadałyśmy w sieci wiele godzin, rozprawiając o serwetkach i zdjęciach retro. Każda nowa grafika bardzo nas radowała. Z czasem zaczęłyśmy się nimi wymieniać i ekscytować kolejnymi odkryciami. Mogłam się przekonać, jak piękne rzeczy powstają w pracowni tej artystki – bo to określenie do Oli wybitnie pasuje. Okazała się być świetną dziewczyną, jej mąż jest równie sympatyczny. Mimo zmęczenia, wspaniale nam się rozmawiało.
Na pobliskim straganie była przepiękna lalka. Misternie odszyta, z halką z koronek i kokardą w koku. Każdy detal był idealnie wręcz dopracowany. Pomarzyć mogłam.
Szymek przywykł do bycia kangurkiem w moim, ponaciąganym już swetrze. Podczas festynu Michał po raz pierwszy biegał w przezroczystej kuli w basenie. Kazałam mu wybrać jedną atrakcję i stałam chyba z pół godziny, zanim nadeszła kolej Michałka. Na więcej przyjemności nie było ani pieniędzy, ani mojej woli stania w upale. Powoli należało kończyć naszą wyprawę…
Wyjazd był spontaniczny, takie są właśnie najbardziej wartościowe. To nasze samopoczucie, siły i chęci kierowały wędrówką. Nie było misternie przygotowanego planu, ani odpowiedniego budżetu. Nie było też pełni sprawności naszych dzieci. A jednak ciężko było dostrzec ludzi bardziej szczęśliwych od nas…
***
cóż Ci życzyć jak już wszystko masz??
Z okazji urodzin powtórze raz jeszcze:
Szczęścia, by każdy dzień przynosił radość
Radości, by uśmiech nie znikał z Twojej twarzy
Uśmiechu, by przeganiał zmartwienia
Beztroski, by żyć w pomyślności i zdrowiu
Pomyślności i zdrowia, by realizować marzenia
Spełnienia marzeń, by odnaleźć szczęście…
Iguś wszystkiego naj naj naj obyś żyła taką pełnią szczęścia już zawsze 🙂
buziaki
Dziękuję :***
Jesteście niesamowitą, wspaniałą rodziną !!! Trafiłam na bloga przypadkiem poszukując doświadczeń innych rodziców, sama jestem mamą 2 uroczych dziewczynek , młodsza z nich, obecnie 14 miesięczna już Zoja również jest skrajnym wcześniakiem, urodziła się w 27 tygodniu ciąży z wagą 860 gram, obecnie zdrowa i rozwija się zupełnie prawidłowo jak na wcześniaka. Z całego serca życzę Wam powodzenia w walce o lepszy stan zdrowia Szymona, od dziś jestem z Wami 🙂
hmmm piękne urodziny, opisujesz Iguś z takimi emocjami że czytając mam wrażenie że z wami tam jestem hmmm chwila relaksu przed komputerem, przeniosłam się na chwilę pod Karkonosze, aż chce się tam jechać
no i popłakałam się ze śmiechu widząc was nad tym potoczkiem i proszące oczka Nelki „przestańcie już gmerać mi koło dupki bo zamarzam” hihihihihi
Czegóż Ci życzyć Iga? Żebyś wciąż miała tą dobrą energię i źródło jej czerpania!!! I poprawy zdrowia dla Szymka! Jesteście normalną, szczęśliwą rodziną i umiecie to doceniać-to jest najważniejsze. I takiej normalności Wam życzę na dalszą „Nową” Drogę Życia, ze srebrnymi (bo są faktycznie ładniejsze) obrączkami!!!
Wszystkie najlepszego z okazji urodzin 😉
witam serdecznie 🙂 równiez przyłączam się do zyczeń urodzinowych ale równiez chciałam po raz kolejny pogratulować lekkości pióra, poczucia humoru – czyta się te „opowieści” tak jakby się było z Waszą rodzinka gdzieś obok. Miło, ciepło a przede wszystkim bardzo rodzinnie. Dużo zdrowia zyczę i wszystkiego najlepszego dla całej czwórki 🙂
Monika
Witam serdecznie, Jestem u Was na blogu codziennie. I codziennie czekam, czy coś się pojawi, co u Was słychać i co znowu Pani ciekawego wymyśliła? 🙂 Jestem pełna podziwu dla Waszej całej rodziny, ale przede wszystkim dla Pani, Pani Igo. Ja jestem młoda matką, urodziłam córkę mając 17 lat, teraz ma już 5 i ciąglę się zastanawiam skąd brać energię na pracę, dom, wychowywanie dziecka, skąd wziąć czas na wszystko i dlaczego mi nie pojawiają się w głowie tak kreatywne pomysły, dlaczego zamiast się cieszyć z życia, ze zdrowia, to ciągle na coś się narzeka, a tu praca nie ta, a tu za mało pieniędzy, a tu pogoda nie taka, a to nie to jest najważniejsze. Uświadomiła mi to Pani.. Zazdroszę Waszej całej rodzinie bijącego ciepła i miłości..morza miłości…. To widać, naprawdę. Mam nadzieje że mi kiedyś też przytrafi się taka miłość 🙂 Pozdrawiam serdecznie.
Czy ja dobrze zrozumiałam, że ma Pani piątkę dzieci? Nawet jeśli nie…urodzenie i wychowanie dziecka w tak młodym wieku to nie lada wyzwanie. Może być Pani z siebie dumna, że podołała
Nie, nie mam 5 dzieci :O Moja córka ma już 5 lat :)) Podołałam tylko dzięki ludziom wokół, a przede wszystkim dzięki mamie i babci 🙂 Dzięki nim skończyłam szkołę, zdałam maturę, pomimo wielu obowiązków związanych z moją córeczką 🙂
W takim razie również wielki szacun dla nich
Piękne zdjęcia!!! Gratuluje udanej wycieczki i sprytu podróżowania z maluchami, z tak zwanej autopsji wiem jak to jest. Za kilka dni też wybieram się ze swoją rodzinką do Karpacza.
Świetna panorama 360* z wysokiej perspektywy nad Karpaczem. Widok na piękne zielone okolice http://www.karpacz.net/noclegi/pokoje-18/#zlotuptaka-architekt