#wgóryzmpd

Jagodna 977 m. n.p.m.

Nie zniechęciła nas perspektywa spędzenia dnia w temperaturze minus 12 stopni. Młynarczyki jak wymyślili, tak zrobili: pojechali w góry Bystrzyckie. Michał miał pierwszą w życiu lekcję z instruktorem narciarstwa biegowego. Choć na początku syn poruszał się na „biegówkach” dość pokracznie, to jednak tego dnia niesamowicie nas zaskoczył…

Przed treningiem naciągnął mnie jeszcze na gorącą czekoladę w pobliskim schronisku w miejscowości Spalona. Nazwa wsi pochodzi wielkiego pożaru, który wybuchł podczas długotrwałej suszy w 1473 r. i przez 6 tygodni niszczył okoliczne lasy. W miejscu pogorzeliska rozwinęło się osadnictwo. W 1864 roku powstała Spalona Droga łącząca Bystrzycę Kłodzką z wioskami w dolinie Dzikiej Orlicy i wzniesiono gospodę Hartmannsbaude. Nadal tutaj koncentruje się okoliczny ruch turystyczny, którego oś stanowi właśnie Schronisko PTTK Jagodna.

http://www.jagodna.com/aktualnosci

Widać z niego łagodne zbocze, na którym miały odbyć się ćwiczenia. Tradycyjnie już napiłam się grzanego wina, które było przepyszne i mocno mnie rozgrzało. Zostało podane w emaliowanym, swojskim garnuszku z uchem.

Atmosfera w budynku była niezwykle serdeczna. Personel wywoływał klientów po imieniu, co brzmiało mniej więcej tak…”Wino dla Igiiiii, proooooszęęęęę.” – koniec każdego zdania zawsze był zabawnie przeciągnięty, co budziło rozbawienie turystów. Niektórzy odpowiadali…”Serdecznie Panu dzięęęękujęęęęę!”, albo „Tu jeeesteeeeeem!”. Niby drobiazg, ale wszyscy to zapamiętaliśmy i wspominamy z  uśmiechem. Głos brodatych mężczyzn był tak donośny, że Michał wypiął aparaty słuchowe. To jego ucieczka przed nadmiarem bodźców.

Po budynku chodziły psy i koty, jedzenie było niedrogie, syte i bardzo smaczne. Zachwyciliśmy się tym miejscem, choć nieco brakowało ogłady w rozmieszczeniu licznych bibelotów na półkach.

Noc przed wyjazdem była dla mnie ciężka, bowiem bałam się szalenie wyprawy przy tak niskiej temperaturze. Myślałam o Szymonie, który po urodzeniu pół roku spędził podpięty do respiratora i ma dysplazję oskrzelowo-płucną. Jak to dziecko zniesie tak mroźne powietrze?” – z tyłu głowy uporczywie łomotała myśl, że może jesteśmy szaleni, albo po prostu głupi, porywając się na coś takiego. Doszłam do wniosku, że nie dowiem się tego, jeśli zostanę w czterech ścianach. Mąż orzekł, że w najgorszym razie spędzimy czas w schronisku i wrócimy do domu, nie zdobywając zaplanowanego szczytu  – co mnie uspokoiło.

W pobliskiej wypożyczalni Michał wynajął sprzęt (30zł), za co – zgodnie z wcześniejszą deklaracją – zapłacił sam. Przydzielono nam bardzo miłego instruktora (60zł /h), który nawiązał dobrą relację z niedosłyszącym dzieckiem. Postanowiłam mieć oko na syna podczas zajęć. (Syndrom kwoki?). Ubrałam się tak ciepło, jakbym co najmniej wybierała się na Syberię, a kiedy słońce wyszło zza chmur, kolejno zaczęłam zdejmować gruby komin, ciepłe rękawice (miałam w zapasie dużo cieńsze), czapkę, rozpięłam też kurtkę…Trener pozwolił mi zostać pod warunkiem, że będę milczeć, więc pozostałam sama z własnymi myślami na wyratrakowanym polu.

Po kilku minutach burzy w mózgu doszłam do wniosku, że ja też chcę spróbować jeździć na nartach ten pierwszy raz w życiu. „Dziś. Tu i teraz!” – postanowiłam. Potem stwierdziłam, że to są urodziny Męża i to on zasługuje bardziej na taką niespodziankę. Od dobrych kilku lat mówi, że chciałby nauczyć się jeździć na nartach. Skiełkowała we mnie myśl, że przy odpowiedniej organizacji, możemy skorzystać z tej atrakcji oboje. Dobra logistyka, to podstawa funkcjonowania każdej rodziny, a szczególnie tej, która obarczona jest niepełnosprawnością któregoś z jej członków.

Uradziłam tak:

O 11:00 kończą się zajęcia Michałka, wchodzimy na górę (Michał oczywiście wjeżdża), potem odpoczywamy godzinę i o 15stej mamy podwójne zajęcia z instruktorem. W tym czasie Szymona zawijamy w kokon z koca i odpalamy mu w kombinezonie podgrzewacze, a Michał jeździ wokół  zaparkowanego w wózku na stoku braciszka i go pilnuje. Jak wymyślili, tak zrobili…

Po szkoleniu Michałek zdołał wjechać 4,5 kilometra na Jagodną i ze szczytu zjechać, budząc nasz wielki podziw. Tego dnia w sumie spędził ponad 6 godzin na nartach biegowych, a jego energia zdawała się nie mieć limitu. Dla tego  marginalnie skrajnego wcześniaka  po prostu nie ma rzeczy niemożliwych. Gdyby mi ktoś…te dziesięć lat temu na intensywnej terapii…powiedział, jak szalenie dumna będę z tego dziecka. Po godzinie nauki  Michał zasuwał na biegówkach jak torpeda. Jest niezniszczalny.

Po półtorej godzinie byliśmy pod tablicą informacyjną, gdzie nazwa szczytu została opisana spray’em.

Niestety wieżyczka, pod którą winniśmy zrobić sobie zdjęcie do zdobycia wymarzonej odznaki, została powalona i przysypał ją śnieg. Próbowałam przebrnąć przez zaspy i znaleźć właściwe oznaczenie na drewnianej konstrukcji, ale naraziłam się jedynie na gniew Jacka. Jesteśmy jak ogień i woda, przy czym ten szalej to ja. On: głos rozsądku (albo jak kto woli – marudzenia). Ha ha ha. Urwie mi łeb, jak to przeczyta. Ale ja nie wyobrażam sobie dzielić życia z kimkolwiek innym.

Ze szczytu schodziliśmy niecałą godzinę. Nie zrobiliśmy wielu zdjęć, bowiem krajobraz był dość monotonny.

Do wędrówki wykorzystaliśmy pobocze ratraktowanej trasy, choć wielu pieszych poruszało się po torze dla narciarzy łyżwowych. Spotkaliśmy kilka osób, które zatrzymały się na widok całkiem już sporego, porażonego dziecka, przypiętego do swojego ojca. „Szacun!”, „Podziwiamy.” – narciarze dodawali nam otuchy, inni mijali nas z ciepłym uśmiechem na ustach. „Podziw to należy się temu dzieciakowi tam w dole, który śmiga na biegówkach. Wcześniak 26 tydzień ciąży…”- krótko naświetlałam naszą historię i zbieraliśmy kolejne gratulacje. Szybko jednak przyszła smutna refleksja, że osoby niepełnosprawne w górach, to jednak dość niecodzienny widok. Mam nadzieję, że nasze wyprawy będą motywować kolejnych rodziców dzieci szczególnej troski, do aktywnego spędzania wolnego czasu. Po ratrakowanych trasach można przemieszczać nawet dorosłą osobę. Mam już milion pomysłów w głowie, jak zbudować lekki pojazd na płozach. Ale to kwestia dalszej przyszłości.

„Maaamo, szybciej!” – poganiam nas Michałek. Patrzyłam przed siebie…Długo…baaaardzo długo nic, a na horyzoncie czerwona kropka, czyli nasze dziecko. Niejednokrotnie znikało za zakrętem, co kłuło matczyne serce – przyznaję.

Zostało nam jakieś 2- 2,5 kilometra, gdy syn stracił cierpliwość. „Czy mogę jechać na dół i tam na was poczekać? Dam radę!” – jęczał. A jedź! – syknęłam w końcu – „Spotkamy się w schronisku!”. Nadopiekuńczość względem dziecka może znacząco hamować jego rozwój. Oszacowałam ryzyko i pozwoliłam Michałowi na ten samodzielny zryw. Po drodze zaczepiali nas kolejni narciarze…

– Taki chłopiec w czerwonym kombinezonie to Państwa syn?
– Taaaak. – początkowo zaniepokoiłam się.
– Bo mówi, że czeka na Was na dole, bo strasznie się guzdrzecie.

Ryknęłam śmiechem. Dziecko przesyłało nam wiadomości poprzez napotkanych turystów, byśmy nie musieli się o niego martwić. Mówiłam, że da radę? To szalenie rozgarnięty, młody człowiek. Michał był na stoku przed budynkiem. Powiedział, że na sali było za głośno, więc wyszedł nam na przeciw. Faktycznie, Jagodna pękała w szwach! Z trudem znaleźliśmy miejsce, by odpocząć przed naszym treningiem.

Koszt godziny zajęć z instruktorem dla dwóch osób to 90zł. Mój Mąż – jak się potem okazało – ma talent do dynamicznej jazdy w dół stoku. Ja za to dobrze czułam się, jadąc pod górę stylem łyżwowym. Powiedziałam instruktorowi, że muszę nauczyć się dobrze hamować, co doda mi śmiałości przy próbach szybkiej, spontanicznej jazdy. Mężczyzna przyjął to ze zrozumieniem i kiedy ja ćwiczyłam na „oślej łączce” zatrzymywanie się…

…Jacek pojechał w wyższe partie góry z trenerem. Mi takie rozwiązanie odpowiadało: tylko ja i narty. Wspaniale! Wiedziałam, co mam robić, musiałam tylko zapanować nad ciałem. Gdzieś w oddali Michałek pilnował Szymona, którego wcześniej szczelnie otuliliśmy przed zimnem. Małe ślepka patrzyły na połyskujący w promieniach śnieg i były wyraźnie zadowolone. Temperatura na słońcu była dużo wyższa, niż się spodziewaliśmy, a podczas treningu wystarczył mi sam polar. Szymuś też miał ciepłe nóżki i rączki, katar jednak załapał…

Nowe umiejętności i 10 punktów GOT zdobyte! Mam nadzieję, że tak okrągła rocznica urodzin była dla Męża niezapomniana. Dostał ode mnie i dzieci jeszcze domowy torcik węgierski nasycony wiśniówką i wymarzony kubek termiczny. A w nim…voucher na kolejny wyjazd z Włóczykijami. Jacek miał w oczach łzy ze wzruszenia. Ale to już temat na odrębną opowieść…

***

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *