#wgóryzmpd

Tatry. Dzień 7 i 8 Nosal 1206 m n.p.m., Butorowy Wierch 1160 m n.p.m.

Dzień 7

Pogoda w górach była bardzo kapryśna. Udaliśmy się więc w okolice cmentarza, by zwiedzić Muzeum Stylu Zakopiańskiego imienia Stanisława Witkiewicza. Stara Willa, choć z zewnątrz nie wyglądała jakoś szczególnie zachwycająco.

W środku mieściła wiele eksponatów, od których ciężko było oderwać wzrok. Stare formy do serów w kształcie serc, przepiękne piece kaflowe, ozdobione niedźwiadkami…czy też meble z rzeźbionymi ornamentami.

Kobieta, która pilnowała sal, zadała naszym chłopcom pytanie, ile misiów znajduje się w Willi Koliba (w gwarze góralskiej nazwa ta oznacza pasterski szałas). Choć Mateusz natrząsał się z gadatliwego i niesfornego Michałka, lecz to właśnie trajkoczący blondynek podał właściwą liczbę ceramicznych zwierząt i wygrał konkurs. Często wymyślaliśmy chłopcom różne zadania, by mogli powalczyć o nagrodę: autko Hot Wheels, lody, czy paczkę chrupek. Dzieci były zachwycone drobnymi upominkami, a my chwilą wytchnienia od ich wszechobecności, ha ha ha.

Muzeum przesycone było zapachem wilgotnego drewna. Mieliśmy wrażenie, że przenieśliśmy się w czasie… Nie wyobrażam sobie zamieszkiwania miejsca tak dusznego, a przecież willa tętniła niegdyś życiem. Przypominały o tym stare fotografie i dokumenty, rzeźbione meble i stare kilimy. Ludzie, którzy przechadzali się po budynku, zapisali się na kartach historii Podhala poprzez swoją pracę i sztukę. Człowiek żyje tak długo, jak długo trwa pamięć o nim.

Chmury nie miały zamiaru się rozejść i ustąpić miejsca słońcu, więc udaliśmy się na kolejną wycieczkę edukacyjną. Rolą Muzeum Inspiracje jest pokazanie korzeni stylu zakopiańskiego  w budownictwie ludowym i wyposażeniu góralskich chałup oraz udostępnienie turystom kolekcji etnograficznej, zwłaszcza zbiór Marii i Bronisława Dembowskich.

Najstarsza część chaty pochodzi z 1830 roku. W czarnej izbie znajdują się zbiory pochodzące z Muzeum Tatrzańskiego, to tu niegdyś toczyło się życie rodziny Gąsieniców Sobczaków. W izbie białej był salon, obecnie zgromadzono tam obrazy na szkle, sprzęty pasterskie, ceramikę…

Warto przespacerować się ulicą prowadzącą z Willi Koliba do Muzeum Inspiracje. Po drodze mijaliśmy wiele zabytkowych, góralskich domostw. Krzewy i kwiaty hojnie otulały drewniane budynki, a fikuśne płoty wyznaczały granicę gospodarstwa.

Mąż chciał tego dnia wchodzić na Nosal, ale przejrzystość powietrza była mała. Zbierało się też na kolejny opad deszczu. Nie zgodziłam się na wyjście w góry, co nie spotkało się z aprobatą znudzonego Jacka. Tupnęłam nogą i raz w życiu strzeliłam focha ja, a co! Ha ha ha. Dzielnie znoszę wszelkie chimery moich panów, ale rozładowywanie na mnie gniewu za brzydką pogodę, było już absolutną przesadą z ich strony. Wysłałam Męża z synami na młyńskie koło, żeby się „ogarnęli”, a sama upuszczałam parę uszami.

Przyszli zadowoleni, to i mi zrobiło się lżej na duchu. Pogoda naprawdę była nieznośna, ciężko się było dziwić naszemu zniecierpliwieniu. Na ten wyjazd w Tatry odkładaliśmy długo i żal było nie zobaczyć tego, po co tak naprawdę przyjechaliśmy.

Dzień 8

Z aprobatą patrzyłam w niebo. Doczekałeś się! – powiedziałam do Męża, aby zmotywował synów do szybkiego opuszczenia kwatery w Białym Dunajcu. Plecaki były już spakowane, więc jeszcze wizyta w sklepie spożywczym i można było zacząć wędrówkę po górach. Brałam cztery siatki i do każdej pakowałam batony, drożdżówkę, wodę i ewentualnie jakiś miły drobiazg w stylu: buteleczka soku, jabłuszko, czy chrupki. Pewien – z pozoru nieistotny – szczegół utkwił mi w pamięci. To słowa Michała, gdy spałaszował już całą zawartość własnej reklamówki…”Dziękuję Tatusiu, że podzieliłeś się swoją oranżadą” – powiedział Michał, a ja byłam dumna, że moje dziecko umie docenić taki gest. Jeszcze wiele razy zaskoczył nas ten diabelsko nadaktywny chłopczyk. „Michał jest jednak dobrze wychowany…” – ku mojemu zdziwieniu podsumował pewnego dnia Jacek. Oczy mi się zeszkliły ze wzruszenia, że Michał został doceniony przez Tatę, który opiekuje się nim od prawie siedmiu lat. Syn zaskarbił sobie sympatię gospodarzy, chętnie dzieląc się swoimi rzeczami, potrafił zatrzymać się na szlaku, by wesprzeć dobrym słowem jakiś zmęczonych spacerem ludzi, garnął się do wszelakiej pomocy, w każdym miejscu umiał się właściwie zachować. Przyznam, że pewne rzeczy dostrzega się dopiero, gdy patrzy się na nie z perspektywy. Michał jest świetny.

Pojechaliśmy w stronę wyciągu na Kasprowy Wierch. Ku naszemu zaskoczeniu na rondzie stali parkingowi w jaskrawych kamizelkach i nie pozwolili dalej autom wjechać. Zapytałam więc, czy są wolne miejsca dla niepełnosprawnych i tym sposobem wjechaliśmy na samą górę ulicy pod chatkę przy postoju konnych zaprzęgów. „Jedyny pozytyw posiadania MPD” – powiedziałam zadowolona, że nic nie pokrzyżowało naszych planów wędrówki, choć tak naprawdę oddałabym ten przywilej i wszystko co mam, żeby tylko Szymon był zdrowy. Jest jak jest.

Przy wspomnianym domku weszliśmy w dróżkę, by przeprawić się na drugą stronę potoku. Stąd prowadziła droga na Nosal. Po drodze minęliśmy olbrzymie skupisko dziewięćsiłów, które są pod częściową ochroną. Niedługo się rozkwitną i będzie można podziwiać przepiękne, gwieździste kwiaty. My byliśmy wtedy, gdy roślina rozbudowywała dopiero kwiatowy pąk. Zielony szlak wycisnął z nas sporo potu. Wysokie, skalne stopnie mocno męczyły mięśnie nóg. Ale po to właśnie przyjechaliśmy! By wypocić stres, frustracje i ukryte przed światem smutki.

Z góry rozpościerał się piękny widok na Kasprowy Wierch i Zakopane.

Zrobiliśmy kilka fotek do rodzinnego albumu.

Tatuś i jego klony. Śmiem twierdzić, że Szymon jest podobny jest bardziej do Jacka, niż Mateuszek. Synuś to „cała Babcia Stasia” z urody, geny Młynarczyków.

Trasa była dość krótka, nie zdążyliśmy się umordować. Schodząc minęliśmy tylko jeden kłopotliwy odcinek długości kilku metrów, gdzie należało trzymać się skały, bo było wąsko i stromo.

Grupa rosłych turystów wchodząca od strony Nosalowej Przełęczy zbulwersowała się, że musi  poczekać te 2-3 minuty, żebym bezpiecznie przeprowadziła trójkę dzieci przez tę kłopotliwą półkę. Cięty język poszedł w ruch, nie znoszę chamstwa. Po kilku głębszych wdechach, kontynuowałam swój zachwyt przyrodą, a widoki dodawały takiej otuchy…niezwykle pokrzepiały. Warto jest włożyć wysiłek i trud, by choć na te kilka godzin chłonąć wysokogórski krajobraz.

Maluch – dotleniony świeżym i chłodnym, górskim powietrzem – przysnął przytulony do Ojca. Kiedy przestaniemy być zdolni do dźwigania Szymona, pewnie złożymy specjalne pismo do TPN o możliwość wjazdu na trasę Palenica Białczańska – Włosienica i Palenica Białczańska – Morskie Oko, będziemy korzystać z wyciągów w obie strony, albo pokręcimy się po słowackiej stronie Tatr. Ponoć można tam zobaczyć wiele pięknych miejsc, nawet będąc z niepełnosprawnym dzieckiem. Może sprawdzimy czy to prawda? A może zrobimy coś zupełnie innego, byle żyć i czuć wiatr we włosach…

Ze szlaku zeszliśmy w okolicy siedziby Tatrzańskiego Parku Narodowego.

Trzeba koniecznie się udać na pobliski skwerek! Tam jest wystawa zwierząt, głównie ofiar wypadków samochodowych. Można zobaczyć wszystkie rodzime gatunki ptaków i ssaków. My trafiliśmy tam przez przypadek (słabe oznaczenie atrakcji), ale byliśmy pod wrażeniem. Co innego widzieć w ilustracje w książkach, a czym innym jest przyglądać się takim eksponatom. Orzeł bielik jest większy, niż przypuszczałam, a ryś mniejszy.

Było jeszcze wcześnie, pogoda w końcu przestała się nad nami pastwić. „Nie chcę jeszcze wracać…” – mówiłam z rozrzewnieniem. Nie nacieszyłam się wędrówką, a dzieci były pełne wigoru. Mąż czuł dokładnie to samo, niedosyt. Pojechaliśmy więc pod wyciąg, który charakteryzuje się poczwórnym siedziskiem dla rządnych wrażeń turystów. Kolej Szymoszkowa zabrała nas na pagórek, potem udaliśmy się jego grzbietem w stronę Butorowego Wierchu. Plan był cudownie doprecyzowany: dochodzimy do sąsiedniego wyciągu i wracamy pieszo niebieskim szlakiem. Yyyyy, jakim szlakiem? Ha ha ha.

Szlaku nie było w kilku miejscach. Problem pojawił się już przy drugim przecięciu asfaltu. Był las, był szlak i koniec. Zero. Jesteśmy w środku chaszczy, omijamy powalone drzewa i nie wiemy dokąd iść. Posiłkowaliśmy się intuicją…Dotarliśmy do upiornej, opuszczonej chaty, weszliśmy więc znów w las i zobaczyliśmy wygniecione krzaki. Te doprowadziły nas do oznaczonego terenu. Trawa po kolana, do tego wokół góralskie domy i prywatne posesje. W okolicach skrzyżowanego drzewa jakiś mężczyzna użyczył nam ścieżkę przez własne pole.

Przyznam szczerze, że porażone pysio Szymka budziło powszechną sympatię. Wyprawa okazała się absolutnym hitem! Napadły nas psy, które okazały się jedynie „mocne w gębie”. Jak je pogoniłam, to kuliły ogon i uciekały do dziury w płocie. Mijaliśmy pasące się krowy, a wszystko to doprowadziło nas na polankę, z której roztaczał się cudny widok. Moc wrażeń, tak to ja lubię! Dzieciaki przeszczęśliwe.

Szlak doprowadził nas pod samą kolej.

Postanowiliśmy jeszcze pojechać na Polanę Chochołowską, żeby kupić prawdziwe oscypki. Uzmysłowiłam sobie jednak, że chyba czeka nas tam kolejna opłata za wstęp i zatrzymaliśmy się w innej bacówce, gdzieś na trasie.

Były tam owieczki, a Właścicielka – na moją serdeczną prośbę – otworzyła wędzarnie, żeby młodociana „dzicz z miasta” mogła zobaczyć jak robi się sery. Podróbkę oscypka można poznać między innymi po tym, że ser taki jest piekielnie słony. Krowie mleko szybciej się psuje i wymaga mocniejszej solanki, co potem wpływa niekorzystnie na finalny smak produktu. Zapach jest też mniej „barani” – jeśli mogę użyć takiego sformułowania. Jednak nawet ser z mleka krowiego jest lepszy, niż ten sklepowy – wędzony chemicznym płynem, a nie olchowym dymem. Wizyta w wędzarni była ciekawa również dlatego, bo można było kosztować wszystkich wyrobów przed ich zakupem. Ja lubię te wszystkie eko-tematy, a dzieci doświadczyły nowych wrażeń smakowych. Mati to straszny niejadek, Michał natomiast – kucharz z zamiłowania – chciał próbować wszystkiego, by zdobywać wiedzę. Za swoje zainteresowanie dostał od Właściciela mały serek w prezencie. Wzięłam pięknie uformowanego oscypka i beczułkowaty ser przypominający w smaku tradycyjny, biały. Ten drugi potem świetnie smakował upieczony z ziołami prowansalskimi na grillu. Stawał się gumowaty i mocno ziołowy. Brakowało tylko pomidorka i czosnku.

Po drodze minęliśmy piękny, stary kościół.

Szymon w kościele zawsze dostaje amoku do chodzenia. Sunie nóżkami za w stronę ołtarza.

Ja zawsze, gdziekolwiek widzę krzyż, dziękuję Bogu za moją rodzinę. Dziękuję też za ten wyjazd i to, co zdarzyło się potem, bo usystematyzowaliśmy swoje emocje względem dzieci, naszego małżeństwa i siebie samych. Wysiłek, skrajne wyczerpanie sprzyjały wyrzuceniu z siebie emocji, dostrzeżeniu, że może być jak kiedyś.

***

18 thoughts on “Tatry. Dzień 7 i 8 Nosal 1206 m n.p.m., Butorowy Wierch 1160 m n.p.m.

      1. No to wielki szacun. Z jednej pensji czteroosobowa rodzina w tym jedno niepełnosprawne. Podziwiam jak Wam w tym kraju wystarcza do pierwszego. Cały czas żyłam w przekonaniu, że Twój mąż jest na jakimś dyrektorskim stanowisku.

        1. Nie kochana. Pracuje w sklepie jako sprzedawca, przestał się ubiegać o kierownicze stanowisko jak Szymon podrósł. Dziękuję Ci za słowa docenienia, bo lekko nie mamy. Ale nie ma co narzekać, byle zdrowie dopisywało :*

          1. Ja obstawiałam informatyka 🙂
            Jak Wy dajecie radę z zachowaniem jednocześnie radości życia?
            Poza tym, praca w sklepie (jeśli to taki sklep typu Lidl) jest bardzo ciężka fizycznie, często zajmuje weekendy, szacunek dla Jacka.
            To nie żadny negatywny komentarz, wręcz przeciwnie.
            Ale ja lubię Twój blog, uważam, że zasługuje na dużo większy odbiór. Często widuje blogi na własnych domenach, dziewczyny piszą pierdoły a zarabiają na tym. A Twój jest tak wartościowy!

          2. Nie tak do końca z jednej pensji, około 1400 pielęgnacyjnego, 1000 z 500 plus, wpływy z fundacji i wychodzi więcej niż typowa polska rodzina 🙂
            Super wakacje, podziwiam jak Pani „wyprowadziła” Michała.

          3. Racja, świadczenia z MOPS są. 500+ po czterech miesiącach pozwoliło mi spłacić aparaty słuchowe Michała. Wpływy z fundacji idą na rehabilitację Szymona. Z pieniędzy tych mogę skorzystać wyłącznie po okazaniu faktur za ćwiczenia i leczenie młodszego syna. Do tego kredyt na 40 lat, który Jacek wziął długo przed urodzeniem Szymona. Rehabilitacja Michała idzie z bieżących środków, więc gdzie Pan się doszukał tego „więcej niż przeciętna polska rodzina”? 😀 Chętnie się dowiem.

  1. a ja myślę, ze pani Iga wolałaby nie korzystać z tych zasiłków i normalnie pracować wychowując zdrowe dzieci. Ale jeżeli ma taką sytuację życiową to nie widzę powodu dla którego miałaby z tego rezygnować

    1. Chodziło mi o sumę wpływów, czyli ok. 4 tysięcy złotych. Rzeczywiscie, może nie więcej, ale porównywalnie do przeciętnej rodziny.
      Ale Pani Igo, ja absolutnie nie chcę być odebrany negatywnie, to była tylko drobna uwaga do komentarza powyżej. 🙂

      1. Dziękuję za wyjaśnienie, bo zrobiło mi się trochę przykro. Chciałabym mieć te pieniądze bez obciążeń, z którymi boryka się moja rodzina, a nie „przeciętna rodzina”. Wie Pan…ja nie jestem typem osoby, która narzeka. Jak jest ciężko, milczę. Jak boli, zagryzam zęby. Dziękuję, że poświęcił Pan czas, by serdecznie ustosunkować się do swojej wypowiedzi – jest do dla mnie ważne i doceniam.

        1. Przeczytałem jeszcze raz swój komentarz i rzeczywiście – bije od niego jadem, za co bardzo przepraszam. Źle to ująłem, na szybko, jak to facet.
          Podziwiam Pani pracę i czasem się zastanawiam, skąd Pani bierze tyle godzin, by być matką, kucharką (która tworzy niebanalne dania) architektem zieleni, nauczycielem, fizjoterapeutą, psychologiem i wiele wiele innych profesji 😉 a skąd mężczyzna na blogu? Jestem wujkiem niepełnosprawnego dziecka, trafiłem przez przypadek, a teraz czytam jak książkę z nieoczekiwaną fabułą 🙂 Pozdrawiam i jeszcze raz mi proszę wybaczyć komentarz, był niepotrzebny. Dużo siły życzę i zazdroszczę Pani tej umiejętności dostrzegania szczęścia tam, gdzie wielu by już się poddało.

  2. Adam, bo kobiety ( a przynajmniej większość) to SIŁACZKI. Taka jest właśnie Iga i taka jest też inna Ilona, autorka bloga DMDblog Świat, w którym kocha się szybciej i bardziej, mama czterech synów, w tym nieuleczalnie chorego Matyska, któremu zostaje coraz mniej czasu, a który też kocha góry i zdobywa kolejne szczyty. Pozdrawiam serdecznie.

  3. Ale piękny wpis! Szczególnie ujął mnie ostatni akapit. Brakuje nam wdzięczności, dookoła widzimy tylko żal do świata, niezdrową zazdrość. Nie potrafimy się cieszyć tym, co jest, tylko wciąż czekamy na „lepsze czasy”. Ty, Igo, chyba przyjmujesz jakąś pigułkę mocy i pozytywnego nastawienia 🙂

  4. Szymon jest bardzo podobny do taty, ale Mati to istna kopia, oczy, usta, włosy, kształt twarzy. Ciekawi mnie jak wyglądał Twój mąż jako dziecko 🙂
    Bardzo lubię Twoje wpisy, często tu zaglądam.
    Pozdrawiam serdecznie

  5. Witam,
    podziwiam Cię od dawna, bardzo imponuje mi Twój charakter, upór i silna wola. Chłopcy sa świetni. Czy Szymon ma szanse na chodzenie? Jakie sa rokowania dla niego?

  6. Zawsze z podziwem czytam Twoje posty, motywują mnie do działania niesamowicie. Świętną wycieczke zorganizowaliście. Tak się patrzę na zdjęcia i jak dla mnie Mateusz to po prostu kopia Twojego męża, niesamowicie podobni są.

Skomentuj Iga Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *