#wgóryzmpd

Tatry. Dzień 5 i 6 Gubałówka 1126 m n.p.m.

Dzień 5

Śledziłam pogodę, każda ze stron internetowych pokazywała inną – wkurzające. Dlatego zdałam się na bystrą obserwację nieba i swoje przeczucie. Powtarzała się zależność, że jeśli od rana doskwierał upał, a powietrze  było duszne i parne, opad kondensował się w okolicach godziny dwunastej – trzynastej. Powiedziałam Jackowi, że musimy być na Gubałówce już o dziewiątej i zejść z góry w okolicach godziny jedenastej, by uniknąć deszczu.

Ale moi mili panowie jednym uchem zrzędzenie wpuszczali, drugim wypuszczali niczym parę z gwizdka…Beztroskie pogaduszki z rodziną Jacka, z którą umówiliśmy się na szczycie wzniesienia…Jazda quadami…W krwiobiegu matki krążył niepokój, a chłopcy wspaniale się bawili na torze. Pełen luz. W końcu huknęłam, że będziemy wracać w ulewnym deszczu i czy są tego świadomi. „Tak” – odparli, więc dałam im przeżyć przygodę, na którą rzekomo byli gotowi…Dobra!

Pod wyciągiem ustawiła się długa kolejka do kasy. Niewiele osób wiedziało, że w informacji, która znajduje się po prawej stronie budynku, również można zapłacić za bilety. Jest też opcja wykupu przejazdu przez internet. Chociaż było sporo osób przed nami, ruch turystów odbywał się sprawnie. W kabinie rozsiadły się dzieci i ich tatusiowie. Było bardzo tłoczno, więc Mąż zwrócił mężczyznom uwagę, by pozwolili mi usiąść z kangurowanym dzieckiem. Wcześniej zdecydowaliśmy się schodzić ze wzniesienia, by móc nacieszyć się tatrzańskimi widokami.

Za skorzystanie z toalety, chłopcy dostali pamiątkowe kolorowanki z Koziołkiem Matołkiem. Wrzuciliśmy też dwa złote i oglądaliśmy szczyty przez wielką lunetę. Dobrze było widać zdobytą wcześniej przez nas Sarnią Skałę.

 

 

Na szczycie jest uliczka, po obu jej stronach są kramy z pamiątkami…Gdzieś chodzi góral z obłędnie wielką, pluszową głową, zaraz potem biały Owczarek Podhalański zachęca do robienia zdjęć za pięć złotych. Jakże mnie to nużyło, chciałam schodzić z gór…Ale chłopcy znaleźli quady i zdecydowali się skorzystać z atrakcji. Cała wyrośnięta trójka bawiła się świetnie, a Szymcio i ja spoglądaliśmy na chmury – dynamicznie zmieniał się ich obraz.

Zaplanowaliśmy chwilę marszu czerwonym szlakiem, a na wysokości przystanku autobusowego mieliśmy skręcić w niebieski szlak i dojść pod wyciąg. To ten bury kłąb nad nami tak mnie martwił…

Chwilę potem deszcz zaczął siąpić, a szlaku nie było… Spytaliśmy pobliskiego handlarza oscypkami, nic o początku niebieskiego szklaku nie wiedział. Chmura rozpruwała się coraz bardziej…Poprosiliśmy o pomoc Starą Góralkę. Wskazała ręką „O tam!” i udaliśmy się w dół wzniesienia jakimiś polanami, pomiędzy chatami i leśnymi skwerkami. Szliśmy kierowani poradą i własną intuicją przez dość wysokie i mokre trawy, błotniste ścieżki i kałuże – szlaku nie było…

Szymcia znudził marsz w strugach deszczu i zasnął pod peleryną, otulony ciepłymi, matczynymi ramionami. Teraz to dopiero było wyzwanie: ręce cierpły i traciły czucie, a moja głowa przemokła. Woda z kaptura leciała na twarzyczkę synka, więc go po prostu zdjęłam i osłoniłam dziecko przed wilgocią. Starsi chłopcy mieli swoją przygodę, entuzjazm ich nie opuszczał. Brodzili butami w deszczowych rozlewiskach, mimo upomnień Michał łaził po błocie.

„I jak kochanie? Dajesz radę? – dopytywał zatroskany Jacek. Odpowiadałam mu, spojrzeniem…

…które wyrażało więcej, niż tysiąc słów. Ha ha  ha. Szlaku nie znaleźliśmy. Kierowaliśmy się na młyńskie koło, które widać było z pagórka.

Poczułam ulgę, gdy dotarliśmy do asfaltowej ulicy, ale przed nami zostało jakieś 3-4 kilometry drogi przez miasto. Pod jednym z gospodarstw stały taksówki. „W d..ie.” – syknęłam w duchu – „Idę tam!”. Miałam przemokniętą, wyziębioną głowę, a droga przez zurbanizowane tereny – tym bardziej w taką pogodę – wydawała się dla mnie nonsensem. Najlepiej wydane osiemnaście złotych w moim życiu! Kiedy zasiadłam na szerokiej kanapie busa, entuzjazm rodziny i mi się udzielił. Uspokoił mnie widok zadowolonego Maluszka. Wsypany, zadowolony Szymcio gaworzył głośno. Przerwanie marszu było dobrą decyzją, bo nastąpiło na etapie, gdzie jeszcze wszyscy mieliśmy dość pozytywne emocje na temat naszego błąkania się w deszczu po Pogórzu Gubałowskim.

Teraz to już można było wystawiać kaczy dziób do zdjęcia. Miss mokrego podkoszulka. A w tle…mistrzowie drugiego planu. Humory dopisywały.

W wysokich górach leje, dziewięć kilometrów dalej – w Białym Dunajcu – pogoda zadowalająca, a opad deszczu nadciąga dopiero po kilku godzinach. Zdążyliśmy jeszcze przespacerować się nad rzekę. Mateusz miał szczęście, znalazł na brzegu pamiątkowy, ceramiczny medal pochodzący z Łotwy. Ależ rozpierała go duma, przechwalał się znaleziskiem! No to zaczęliśmy poszukiwania skarbu dla Michała…

Udało nam się napotkać (o zgrozo) sporo elektronicznych śmieci, puszki po konserwach i baranie kości. To smutne, że na początkowym odcinku rzeki jest ona już tak zanieczyszczona. Miałam cichą nadzieję, że pomiędzy kamieniami znajdę kawałek ceramicznego talerza ze wzorkiem, albo zardzewiały klucz. Jak na złość – nic. „Mogem wziąć do domu i zbudować szkielet jak dinozarła? – dopytywał blondynek. No żart jakiś chyba…

Chłopcy potrafili znaleźć sobie zajęcie. Kiedy bezpiecznie przeprowadziłam ich pomiędzy stanowiskami Barszczu Sosnowskiego, który – w upalny dzień – potrafi poparzyć z odległości nawet kilkudziesięciu metrów, próbowali sprowokować lawinę z kamienistego brzegu. Michał miał plan wybudowania wysepki, dzięki której mógłby bawić się w rzece. W zeszłym roku stan wody był dużo niższy w tym rejonie i można było przechodzić na drugą stronę koryta. Ciężko było dziecku wytłumaczyć, że nie starczyło by nam urlopu, żeby wykonać to zadanie. Michał jednak uparcie próbował i bulwersował się, że nikt mu nie pomaga. Ostatecznie pomysł z lawiną okazał się ciekawszy.

Udało nam się wyszukiwać takie kamienie, które po rzuceniu z wysokości, roztrzaskiwały się na wiele mniejszych odłamków skalnych. Im bardziej udało się je rozkruszyć, tym większa była radość na twarzach chłopców. Tutaj pozwoliliśmy synom bawić się do woli, bowiem w górach obowiązywał absolutny zakaz rzucania kamykami, z czym Mateusz próbował chwilami polemizować. Nie przestrzegasz zasad, nie idziesz w góry. – Jacek tłumaczył synowi, że przy trójce dzieci wymagana jest duża samokontrola, byśmy bezpiecznie mogli wrócić do kwatery i aby to bezpieczeństwo zagwarantować również innym turystom na szlaku. Wyjście nad rzekę Biały Dunajec było spełnieniem chłopięcych pragnień o beztroskiej zabawie. Tylko Michał wracał z fochem, że nie znalazł skarbu. Najważniejsze, że spędzaliśmy miło czas razem… – tłumaczyłam.

Przed deszczem udało nam się rozpalić grilla, dołączyła do nas Pani Basia z synami.

Mój Mąż doskonale ogarniał starszych chłopców. Narąbał z nimi drewienek, bo sam brykiet nie chciał się rozżarzyć, grał w piłkę, chowanego i boule. Ja, mimo zmęczenia, miałam wielką ochotę na pieczonego oscypka. Jacek delektował się smakiem boczku w ziołach i przygotowanego do niego sosu tzatziki. Resztki ze stoły zżerał kudłaty Bąbel, a dzieciom sprawiało dziką satysfakcję dokarmianie kundla prażynkami ziemniaczanymi, mimo naszych zakazów. Grzaniec Galicyjski z kawałkami pomarańczy był nagrodą za trud wędrówki. Sączyliśmy z Mężem ciepłe wino z aromatycznymi przyprawami korzennymi i cytrusem, aż stalowa chmura zagrzmiała nad naszymi głowami, zerwał się silny wiatr i zapędził nas do wnętrza domu U Malika.

Dzień 6

Następnego dnia rano zabraliśmy chłopców na zjeżdżalnię pod Gubałówkę. I tu muszę posłać w eter istotną uwagę – nie nadaje się ona dla małych dzieci! Alby szybki ślizg był możliwy, potrzebna jest masa. Jacek z Szymkiem śmigał jak błyskawica, chłopcy musieli dodatkowo odpychać się rękoma.

Potem Mateusz rozśmieszał nas, gdy nawdychał się helu. Chłopcom buzie się nie zamykały, trajkotali przez cały urlop. Mimo dość szybkiej mowy, Michał łapał właściwie oddechy i kontrolował poprawne wysławianie się. Kupiłam wymarzony, gliniany garnek na ogórki i pojechaliśmy do Aquaparku Zakopane.

Najcieplejszy basen – 29 stopni Celsjusza. Boooożeeee, nie wiedziałam, gdzie z tym porażonym dzieckiem mam się podziać przez dwie i pół godziny….Póki nie spadł deszcz, kąpałam się z Szymonem na dworze, w basenie termalnym z cudnym widokiem na góry. Potem jednak zerwał się lodowaty wiatr i zmuszeni byliśmy wrócić do środka.

Siedzieliśmy w jacuuzi, bowiem wszędzie było za zimno dla synka. Starsi chłopcy natomiast wyszli z basenu zachwyceni. Fajne zjeżdżalnie, leniwa rzeka…

Tyle, że kolejki i tłok, czas mijał w oczekiwaniu gdzieś w długim ogonku ludzi. Przyjemnie wspominam sytuację, w której personel – z własnej inicjatywy – przyniósł mi przewijak dla Szymona pod samą szafkę. Nauczona doświadczeniem wożę ze sobą ogumowany materacyk, a tu mogłam zająć się dzieckiem bez konieczności odłożenia go na kafle podłogowe. Miłe, ale Aquapark nie dla Szymona niestety. Wynudziłam się piekielnie.

To był dwudziesty siódmy lipca – trzecia rocznica ślubu. Z tej okazji poszliśmy do Polaniorki na pizzę (dobra, ale regionalne dania są tam dużo smaczniejsze) i wypiliśmy gorącą czekoladę z bitą śmietaną.

Mąż podarował mi praliny, którymi podzieliłam się z bliskimi. Żadnych romantycznych zrywów nie było. Jacek stwierdził, że okazuje mi swoją miłość każdego dnia od wielu lat, niepotrzebna ku temu rocznica. Prawda, choć chyba zapomniał, jak bardzo jestem sentymentalna. Ha ha ha. Niedługo minie siedem lat odkąd się znamy.

***

9 thoughts on “Tatry. Dzień 5 i 6 Gubałówka 1126 m n.p.m.

  1. Witaj!

    Super wakacje Wam wyszły. Ale komentarz piszę w zupełnie innym temacie.

    Wiem że walczysz niesamowicie o sprawność Szymka za co podziwiam Cię strasznie!
    Powiedz mi proszę bo chodzi mi to po głowie. Przeglądałam starsze wpisy. I generalnie od momentu wyjścia ze szpitala Szymuś się rozwijał wiadomo nieco wolniej niż zdrowe dzieci ale się rozwijał.
    w wieku roku był na poziomie pół rocznego dziecka 😉
    Jak to wygląda z jego dalszym rozwojem? Wiem po wpisach że umysłowo jest na swoim poziomie wiekowym, ale ruchowo? Bo myślę i nie może mi Twój Szymek z głowy wyjść 🙂

  2. Iga pisałaś, że macie dla Szymka nosidło Manduca. A czy mogłabyś napisać coś więcej, tzn. jakiś konkretny model. Nasza Ala też jest porażona, jest rok starsza od Szymka ale szczupak z niej, tyle, że wysoka (ok. 105 cm wzrostu). Oglądam internet w poszukiwaniu czegoś odpowiedniego na wypad w niewysokie górki ale też nad morze (nie wyobrażam sobie targać kimby po piasku). A może podpowiesz na co zwrócić uwagę szukając nosidła. Pozdrawiam

    1. Kochana. Musicie dziecko mierzyć. My zamówiliśmy wizytę doradcy chustowego. Mierzyliśmy Szymka we wszystko co się da, trwało to 2 godziny zanim się zdecydowaliśmy. Pamiętaj, że plecy muszą być proste, a uda podparte pod kolano. Też wiele zależy, czy dziecko stabilnie siedzi. Szymek gnie się na boki, jest wiotki. Bez mierzenia się nie da dobrze dobrać. To, co nam podpasowało, dla Was może być do kitu. Skąd jesteście???

      1. Dzięki za szybką odpowiedź. Jesteśmy ze Świdnicy. Ala jest też wiotka ale ma przy tym zmienne napięcie mięśniowe, tzn. w jednej chwili jest wiotka a za pół sekundy bardzo napięta. Ale podejrzewam, że w nosidle, przytulona do taty lub mamy będzie raczej wiotka. Trzyma trochę główkę. kręgosłup póki co całkiem fajny – asymetria jest bo prawą stronę ciała Ala ma bardziej napiętą ale rehabilitant mówi, że od czasu do czasu wypad w nosidle nie zaszkodzi plecom.

        Co byś zrobiła na moim miejscu? Nie kupować w ciemno? A jak sobie takie mierzenie zorganizować?

        1. PS. Chodzi mi o mierzenie u kogoś kto zna się na szczególnych potrzebach naszych porażonych już nie maluszków. No i kogoś kto się nie przerazi.. bo ja mam kilka niefajnych doświadczeń

Skomentuj Iga Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *