#wgóryzmpd

Tatry. Dzień 3 i 4 Sarnia Skała 1377 m. n.p.m.

Dzień 3

Plan był taki…jeden dzień wędrówki, potem jeden dzień odpoczynku na basenie, lub zwiedzania tatrzańskich atrakcji. I tak na przemian. Na pierwszy raz wybraliśmy szlak na Sarnią Skałę, zbudowaną z wapieni dolomitowych. Spójrzmy na mapę:

Przy skoczni Wielka Krokiew należy kierować się do Doliny Białego. Na długim odcinku wysokość wzrasta o 173 metry, czyli podejście będzie łagodne, prowadzące wzdłuż potoku. Potem krótki odcinek i kolejne 169 metrów wzwyż – podejście ze sporym wysiłkiem. Następnie odpoczynek na Polanie Strążyska i decyzja, co dalej? Albo schodzimy Doliną Strążyska, albo zmierzamy do Doliny Małej Łąki. Wszystko zależało od pogody i naszych sił, oceniliśmy je dopiero na miejscu…

Zaparkowaliśmy auto przy głównej ulicy, a w Zakopanym osoby niepełnosprawne z kartą parkingową, zwolnione są z jakiejkolwiek opłaty za postój. Minęliśmy skocznię…

Potem ponad dwie godziny spacerowaliśmy Doliną Białego.

Ja zawsze – kiedy jadę w góry z dziećmi – mnożę czas przejścia odczytany z mapy razy dwa. Taki zapas minut pozwalał nam zakończyć wędrówkę na długo przed zmrokiem. Niejednokrotnie przechodziliśmy przez kładki, przecinające potok. Śledząc mapę oraz to, po której stronie cieku wodnego akurat się znajdujemy, mogliśmy oszacować naszą pozycję w terenie. Zauważyłam, że chłopcy czuli się pewniej, gdy opowiadałam im o kolejnych etapach wędrówki.

 

Odpoczywaliśmy w miejscach, gdzie Biały Potok spiętrzał się i tworzył szerokie rozlewiska. Dzieci brodziły butami po płytkiej wodzie, dłońmi badały jej temperaturę.

Po drodze minęliśmy wspaniałą osobliwość: powalone drzewo z niezwykle szerokim, lecz stosunkowo płytkim systemem korzeniowym. Ten okaz przyrodniczy doskonale tłumaczy, w jaki sposób rośliny poradziły sobie ze wzrostem na ubogiej i płytkiej glebie: zbierały składniki pokarmowe ze sporej powierzchni, nie marnując sił na rozrost korzeni wgłąb skał.

Potem przyszedł czas wędrówki czarnym szlakiem ku Sarniej Skale. W górskiej nomenklaturze czarny kolor oznacza krótkie podejście, albo szlak kończący wędrówkę. Choć nie mówi on wprost o tym, że jest to ciężka do przebycia trasa, bardzo często tak właśnie w terenie jest. Wyobraźmy sobie, że – na naprawdę krótkim odcinku ścieżki – musimy „wznieść się” o prawie dwieście metrów do góry…Nie ma innej opcji, będzie ciężko! Czekał nas marsz stromymi stopniami ku górze. W prezencie od chichoczącego losu, dostaliśmy całkiem nieduży opad deszczu, który jednak spowodował, że glina na skalnych progach była śliska i z olbrzymią ostrożnością zmuszeni byliśmy stawiać kolejne kroki.

Byliśmy jednak na tę okoliczność przygotowani. Buty dały  nam komfort brodzenia po tworzących się ciekach, a folie osłoniły nas przed wilgocią…Dla dzieci to była fajna przygoda.

Bodaj na wysokości Czerwonej Przełęczy zrobiliśmy przerwę na posiłek i zebraliśmy siły, by dojść do Sarniej Skały. Dziesięć minut na mapie? Daleko posunięty optymizm. U podnóża skały podejście było dość łagodne.

Odwracając się, można było podziwiać Giewont. Góra przypomina sylwetkę śpiącego rycerza. Metalowy krzyż został zamontowany przez parafian na 1900 rocznicę urodzin Chrystusa, konstrukcja stanęła w 1901 roku. Ma piętnaście metrów, dzięki czemu jest widoczny nawet z odległych zakątków.

Potem trzeba się było wspiąć po stromej skale, co z Szymonem w nosidle nie było łatwym zadaniem dla mojego Męża. Jacek stąpał ostrożnie po kamieniach, chroniąc nasz ukochany Skarb. Szłam tuż za nimi.

Michał – zaprawiony w górskich przygodach – przypominał smukłą i zwinną kozicę, a Mateusz naprawdę dobrze sobie radził, mimo niewielkiego doświadczenia. Na wszelki wypadek przypomniałam, że może mnie poprosić o pomoc i że równie chętnie jej udzielę każdemu z synów. Wziąć macochę za rękę to obciach – chyba ocenił w duchu, ha ha ha. Wszedł sam.

Ależ tam był widok! Giewont na wyciągnięcie ręki!!! Przez chwilę był mój.

Tylko stalowe chmury nad nami trochę mnie niepokoiły…Kiedy zbiera się na deszcz, trzeba szybko opuszczać wyższe partie gór. Temperatura jednak nie spadała, a wiatr się nie zrywał – mieliśmy jeszcze chwilę, by nacieszyć się krajobrazem. Oszałamiający!

Były i pamiątkowe fotki. Długo nie mogłam się przekonać do teleskopowego kija (nawet nie wiem, jak to się nazywa), ale to był jedyny sposób, by móc robić rodzinne zdjęcia, nie prosząc nikogo o pomoc. W końcu doceniłam ten wynalazek i pochwaliłam Jacka, że zdołam mnie nakłonić do zakupu.

Szymcio zdobył Sarnią Skałę na tato-nogach. Pozostali turyści serdecznie spoglądali na naszego syna „taki mały, a nie marudzi”. Szymon? Kocha żyć i cieszy go wszystko, każdy przejaw piękna czy dobroci. Złote dziecko, niesamowicie pogodne i cierpliwe. Mój Skarbek, kocham, kocham, kocham!

Cała wyprawa była dość forsowna…

…do tego w drodze powrotnej znów złapał nas krótki deszczyk. Osłaniały nas troskliwie konary starych świerków.

Postanowiliśmy wrócić krótszą trasą, a najbardziej umęczyło mnie proste dojście od okolic Młyńskiej Polany do auta. Szymcio bardzo charczał w nosidle, układ oddechowy zalany był wydzieliną, powstałą na skutek różnic temperatur ciała i powietrza. Dlatego wypięłam syna i cały ten odcinek niosłam czterolatka w ramionach. No to Mały miał ubaw, z radości prężył się i tupał nóżkami, przez co stawał się dwa razy cięższy. Podpinanie nosidła pod samą pupę dziecka (by klatka piersiowa była swobodna), dawało mi niewiele wytchnienia.

Tak zrodził się pomysł alternatywy dla nosidła: niezbędna była chusta. Nie kupowałam…Miałam wielki, bawełniany szal z sieciówki – okazał się wspaniałym wsparciem, gdy Szymon musiał zmienić pozycję. Zmęczenie przykrywał uśmiechem, choć poczyniłam spory wysiłek jak na swoje fizyczne możliwości. Kiedyś obiecałam synowi, że będę jego nogami tak długo, jak się da. A potem? Potem zaczniemy autem zwiedzać Europę i będziemy nocować każdego dnia w innym mieście. Albo przeciwnie – zaszyjemy się w Leśniczówce w Bieszczadach, chłonąc uroki pustelniczego trybu życia. Jedno wiem na pewno: będziemy budować kolejne wspaniałe wspomnienia.

Szymon po każdym wyjeździe jest coraz silniejszy i bystrzejszy. Ciężko to opisać słowami, ale jego oczy stają się takie…wysycone wiedzą. Udało nam się też zbudować odporność w skrajnym wcześniaku, lecz to pewien drobiazg zadecydował, że zwiozłam do domu synka zdrowego, bez infekcyjnego kataru. Bawełniana, lecz elastyczna czapeczka z Pepco… Wchłaniała pot, lecz nie zsuwała się ze zdeformowanej, płaskiej z tyłu czaszki i uszu. Człowiek przeziębia się od głowy i stóp – tak zwykła mówić Babcia Lodzia. I – podążając za poradami doświadczonej staruszki – pilnuję ciepłoty w tych miejscach u dzieci. Wychłodzone stopy nacieram synom Amolem i zakładam na noc dwie pary ciepłych skarpet. Nazajutrz są jak nowo narodzeni, a Jacek i ja? Liczymy każdy mięsień i staw w naszym ciele. Nawet butów nie chciało mi się wkładać, bolało…

Mimo tego, jeśli tylko pogoda sprzyjała, każdy wieczór spędzaliśmy wspólnie wraz z synami Pani Basi. Do późna graliśmy z dziećmi w piłkę nożną, czy boule – gra za 25 zł z Decathlonu. Polegała na rzucaniu kolorowymi, ciężkimi kulami jak najbliżej kulki macierzystej (małej, białej piłeczki). Dla nas to był rodzinny czas, wypełniony śmiechem i żartami. Któregoś dnia Mateuszek – prowadzący swój dziennik podróży – napisał o przykrym incydencie: dostał piłką w twarz od Adriana. Nie wspomniał tylko, co robił (mimo moich wielokrotnych upomnień), że koleżeński dotąd gospodarz zdecydował się na taki odwet. Niespodziewanie dotarło do nas, że nadruchliwy i trajkoczący blondynek od dawna nie ma problemu z korzystaniem z „magicznych słów”, chętnie dzieli się swoimi rzeczami i potrafi śmiać się z własnych niepowodzeń. W przypadku Mateusza zachowywaliśmy się wysoce dyplomatycznie, bo i sytuacja dla niego i dla nas była dość szczególna. O traktowaniu synów na równi nie było zatem mowy.

Szymon w piłkę nie grał, Szymon delektował się „nicnierobieniem”.

Dzień 4

Przestudiowałam ofertę basenów z wodą geotermalną i najlepszym wyborem dla nas okazały się termy Gorący Potok w Białym Dunajcu. Ciepła woda w każdym z basenów (34 stopni w wzwyż), doskonałe warunki do ćwiczeń i zabaw z małymi dziećmi: zjeżdżalnie, możliwość kąpieli w budynku i na zewnątrz . Tylko od roku, chociaż zwracałam gospodarzom uwagę, nie ma gdzie przewinąć porażonego dziecka! Mieliśmy ze sobą materacyk, na którym kładliśmy gruby ręcznik frotte i tak przebraliśmy syna. Żenada.pl!

Starsi synowie bawili się z Ojcem na zjeżdżalniach.

Michał był w swoim żywiole. Temu dziecku niedługo wyrosną skrzela – jak Boga kocham. Ha ha ha. Zazwyczaj nurkował.

Zaskoczył mnie natomiast Szymcio, ćwiczył ze mną dwie i pół godziny z uśmiechem na ustach. Zaznał swobody, nieskrępowanego ruchu w przyjemnie gorącej wodzie i bąbelkach.

Dzieci porażone nie powinny się kąpać w temperaturze niższej, niż 33 stopnie Celsjusza, bo to sprzyja dodatkowym, niepotrzebnym naprężeniom ciała. Dla bezpieczeństwa miał kółko na szyi, żeby zawsze jego głowa znajdowała się nad powierzchnią basenu. Niezborne, chaotyczne ruchy powodują, że w ułamku chwili dziecko zmienia pozycję i może sobie zaszkodzić. Syn wypracował własny styl pływania: na meduzę. Podciągał do siebie wszystkie kończyny na raz i tak wprawiał ciało w ruch. A potem dostał głupawki: wierzgał i śmiał się tak szczerze i spontanicznie, aż zgromadzonym wokół ludziom się udzielał nastrój dziecka. Dziwnym trafem popisywał się zawsze przy pewnej grupie emerytów. Rośnie nam druga gwiazda, która lubi jasno świecić w centrum kosmosu. Ha ha ha.

Potem nastąpiło nagłe pogorszenie pogody. Nie było zimno, ale chmury wisiały nad nami i tylko czekaliśmy, aż wyleją nam na głowy całą swoją zawartość. Pojechaliśmy więc zwiedzać to, co przy deszczowej pogodzie warto było zobaczyć. Najpierw? Odwrócony dom, w którym panują nietypowe warunki grawitacyjne.

Obśmiałam napis uprzedzający o możliwym dyskomforcie i butnie wkroczyłam do środka, by zwiedzać tę przedziwną budowlę. Wyszłam z migreną, zmulona jak po trzech kawach wypitych na pusty żołądek. Bleeee…Dzieci miały niezły ubaw, pełzając po pochylonym suficie.

Wystrój budynku był mocno kiczowaty, z większym uznaniem przyjęłabym replikę góralskiej chaty. Sądzę jednak, że warto było tam się udać, by zbadać ograniczenia własnego ciała. Dzieci… jak to dzieci…niezniszczalne. Mi się odechciało gadać, ha ha ha.

Potem chcieliśmy zobaczyć muzeum, ale spóźniliśmy się o dziesięć minut. Dlatego, w mżawce, udaliśmy się na pobliski cmentarz zasłużonych na Pęksowym Brzysku. Nazwa pochodzi od darczyńcy ziemi pod cmentarz Jana Pęksy, a drugi człon oznacza – w góralskiej gwarze – urwisko nad potokiem. Cmentarz powstał w połowie XIX wieku i spoczywają na nim między innymi: Kornel Makuszyński, Stanisław Witkiewicz, Kazimierz Przerwa-Tetmajer, Władysław Hasior. Niesamowity klimat!

Oglądałam zabytkowe nagrobki, wiele z nich zarośniętych mchem tak, że ciężko było odczytać napisy…Natrętna refleksja błąkała się gdzieś z tyłu głowy, że ludzie Ci byli wybitni za swojego życia, a teraz ciężko uwierzyć, że kiedykolwiek istnieli – przygnębiające. Wszyscy jesteśmy bezsilni względem upływającego czasu. Otuchy dodały mi kolejne wyprawy, podczas których mieliśmy okazję zapoznać się z pozostawioną po artystach spuścizną.

Nieśpieszny spacer po cmentarzu był dla mnie – pogrążonej w smutku po śmierci Babci – bardzo silnym doznaniem. Dzieciom wystarczyło kilka minut, by obejść cały obiekt, więc wymyśliłam im zadanie: znajdźcie nagrobek człowieka, który urodził się w latach tysiąc siedemset…Najstarsza osoba pochodziła z roku 1812, więc zadanie nie zostało pomyślnie wykonane. Może dlatego, że niektóre pomniki – te najbardziej nadwyrężone zębem czasu – nie miały już tablic.

Przed wejściem stoi najstarszy kościół pod Wezwaniem Matki Boskiej Częstochowskiej w Zakopanem, powstały w latach 1847-1852. Gdziekolwiek kłaniam się przed krzyżem, dziękuję Bogu za moją rodzinę. Nie ma nic cenniejszego, niż miłość i troska którą okazujemy sobie od lat.

Spacerując po pobliskich Krupówkach, nieoczekiwanie spotkaliśmy kuzyna Jacka z rodziną. Świat jest mały – pomyśleliśmy. Nie było nam dane wspólnie wędrować po górach, przyjechali na wypoczynek, który należał im się po ciężkich przeżyciach z ostatniego roku. Ja tam wolę stres „wychodzić”, Mąż różnie.

***

6 thoughts on “Tatry. Dzień 3 i 4 Sarnia Skała 1377 m. n.p.m.

  1. A mnie najbardziej ciekawi, jak pogodziliscie wyjazd z terapia. Z tego co pamiętam, Michał nadal musi przebywać w otoczeniu wolnomowiacych (chyba, jak coś to mnie popraw) i ćwiczyć te zestawy ćwiczeń. Jak z tym daliście radę?
    Pozdrawiam 🙂

      1. Jasne, dzięki 🙂 Ja tak dopytuje o tę terapię, ponieważ mam w rodzinie dziewczynę, która się zacina. Nie jąka się tak „typowo”, powtarzając sylaby tylko ma takie jakby bloki. Ja czytam Twojego bloga, bo zobaczyłam Cię kiedyś w reportażu telewizyjnym i biorę z Twoich pisadeł dużą dozę energii (za co dziękuję) Jeśli to nie problem, mogłabyś napisać, czy na tej terapii są też ludzie dorośli? tacy 30 plus. Wiem, że odbiega to trochę od tematyki bloga, ale choć krótki akapit, jak to u nich wygląda, jak sobie radzą.
        Pozdrawiam serdecznie, piękne wakacje! 🙂

        1. Skończę Tatry to opiszę maraton logopedyczny z 8 sierpnia i postępy Michała. Już się nie jąka. Wypadł najlepiej z dzieci (najlepiej się kontrolował w mowie). Sa tam tez dorosli. A terapia polega na wolnej mowie przez rok, lub dłużej. Wiadomo, czas z Mateuszem był z „normalną” mową. Rozdzielałam chłopcow, gdy Michal tracił kontrolę w mowie, albo gdy Mati go nakręcał w emocjach. Opiszę to wszystko niebawem :*

Skomentuj ~Ada Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *