ZWIEDZAMY

Czempin

Odwiedziła nas ostatnio moja Przyjaciółka z czasów, gdy rodzice zabrali mnie od Babci. Z osoby przyzwyczajonej do pełnej uwagi poczciwej Staruszki, stałam się kimś, kto szukał dla siebie miejsca w zapracowanej, zżytej rodzinie. Z perspektywy lat oceniam, że byłam bardzo dzielna. Nie wyrywa się dziecka ze znanego mu środowiska po to, by mieć dla niego zaledwie ułamek uwagi. Moim lekiem na samotność był pies i Ola, która o swoim owczarku niemieckim mogła tylko pomarzyć. Chodziłyśmy razem na długie spacery, wśród dzikich łąk, nasypów ziemi i kałuż. Teraz jest tam blokowisko, lecz dwadzieścia lat temu mogłyśmy się nacieszyć przestrzenią i przyrodą.

Pamiętam jak z zarośli wyskoczył kiedyś wielki szczur i zaczepił się na kagańcu Rakera. Wisiał tak dobrą chwilę, a ja nie bardzo wiedziałam, co mam zrobić. W pobliskich bajorkach, utworzonych w gliniastych nieckach, rozmnażały się żaby, a ilości gatunków dorodnych chwastów wokół ciężko było się doliczyć. Owczarek z agresją reagował na psy, lecz szczerze zakochał się w brązowej suce rasy bokser. Zwierzęta potrafiły usiąść naprzeciw siebie w bezruchu i patrzeć sobie w oczy tak długo, aż nam – właścicielom – nudziło się czekanie na pupili. Alma miała na imię? Nie pamiętam. Mam przed oczami tylko ten widok psów, siedzących naprzeciw siebie niczym posągi.

Ścieżki Oli i moje splatają się czasem. Dziewczyna bardzo mnie wspierała, gdy próbowałam pogodzić się z traumą po urodzeniu Szymona. Niewiele z tego okresu pamiętam, ale wizytę Oli z książką w ręku i pudełkiem moich ulubionych czekoladek – tak. Teraz plotkowałyśmy przy kawie i umówiłyśmy się na odwiedziny w stadninie, gdzie mieszka pupil mojej koleżanki – Czempin.

Spakowaliśmy wielką torbę drewna, kiełbasę, kaszankę, doprawiony boczek i przyrządzoną przeze mnie sałatkę grecką. Udało się wyszperać w spiżarni ostatni słoiczek paprykowej salsy. Ola przygotowała pozostałe produkty na naszą wspólną biesiadę na świeżym powietrzu. Stary, drewniany stół był pełen przysmaków.

W stadninie przywitał nas wielki, ciapowaty dog niemiecki. Dawał się tarmosić, domagał się pieszczot, przy okazji miał oko na nasze jedzenie.

Pozwolono nam rozpalić ognisko, co było sporą atrakcją. Chłopcy rąbali drewniane, suche klocki. Jak na drwala brakowało Mężowi obfitej brody i czupryny na głowie. Ha ha ha.

Michał miał swojego kija z czasów ogniska szkolnego. Idealnie równy, z doskonale zastruganymi ostrzami patyk, który przytargaliśmy ze spaceru po lesie. Wycięłam na nim imię syna, pilnowaliśmy kij przed zwęgleniem. Ostatecznie zapomnieliśmy go zabrać do domu…

Okazało się, że w upalny dzień wielki, metalowi grill był dużo wygodniejszy w obsłudze i dawał komfort spokojnej rozmowy. Jacek nosił więc w metalowym wiadrze utworzony w palenisku żar, a obracaniem mięsiwa i warzyw zajął się ojczym Oli, który do nas dołączył wraz mamą mojej Przyjaciółki. Pani Ela nie zmieniła się wiele. Upływający czas jest dla niej łaskawy: wyglądała pięknie, od wielu lat jest w szczęśliwym związku. Zapuściła korzenie.

Doszłyśmy z Olą do wniosku, że każda znalazła własny, autorski sposób na szczęście. Ja zbudowałam rodzinę, w której nie brakuje ani miłości, ani uwagi. Chociaż chłopaki doprowadzają mnie niekiedy do szewskiej pasji i muszę policzyć spokojnie do dziesięciu, a nawet do stu, to jednak nie wyobrażam sobie dnia bez nich. Ola natomiast jest piękną, niezależną i spełnioną zawodowo kobietą. Ma swoje pasje, jest uparta w dążeniu do wymarzonego celu. Gdybyśmy się zamieniły rolami, każda z nas była by nieszczęśliwa do bólu. Co ciekawe doskonale się rozumiemy, mimo dzielących nas różnic.

Zanim brzuchy napełniły nam się pieczonym mięsiwem, poszliśmy na wybieg zobaczyć konie.

Szymon zaprezentował cały wachlarz emocji: od strachu, poprzez fascynację wielkimi zwierzętami, aż do radości. Marszczył brwi, gdy konie dotykały jego twarzyczkę.

Zawsze fascynował mnie ten meszek na końskich pyskach. Żadna tkanina nie jest w stanie oddać przyjemności gładzenia ciepłej, miękkiej skóry zwierzęcia.

W tym czasie na naszym stole buszowało olbrzymie, wiecznie głodne psisko. Wyżarło z miski połowę sałatki greckiej – myślałam, że bydlę uduszę! Na szczęście kiełbasa była hermetycznie zamknięta i nie wydzielała kuszącej woni, bo byśmy siedzieli przy ognisku głodni, nasłuchując jedynie bekania psiego żarłoka. Kiełbasa owinięta w grube plastry boczku smakowała wybornie. Wystarczyło boczek doprawić aromatycznymi ziołami i kroplą oliwy, następnie zostawić na dobę w lodówce.

Ola przeprowadziła trening, żeby Czempin nie stracił kondycji. Zwierzę mieszkało wcześniej w złych warunkach. Było zagłodzone i zaniedbane. Teraz – dzięki swojej nowej właścicielce – nabrało masy mięśniowej, zaokrągliło się, a Ola jest w stadninie pięć razy w tygodniu. Okazuje się, że koń miewa stany depresyjne, gdy jest pozbawiony uwagi opiekunki. Wytworzyła się między nimi nieć porozumienia, a w oczach Czempina widać zaufanie i wdzięczność.

Kiedy Szymon asymilował wraz z Tatą promienie słoneczne, ja zabrałam Michałka do stajni.

Mała gaduła natychmiast zaczęła o wszystko pytać i w ułamku chwili znalazła pracę. Dziecko zwoziło na wózku świeże siano dla konia…

… nie wykazując nawet najmniejszych oznak strachu przed wielkimi zwierzętami.

Najlepiej widać to było, gdy Ola posadziła naszego syna na Czempinie. Wszyscy potem komentowali, że chłopiec ma wyraźne predyspozycje, by zawodowo uprawiać jeździectwo.

Michał zbierał komplementy i popisywał się tym, że potrafi jechać bez trzymanki…

Przemawiał czule do konia…”Koniku teraz jedziemy trochę szybciej, dobrze?”. Ale zwierzę miało atak astmy i nie dało się namówić do kłusowania. Ciężko oddychało. Znów trzeba było podawać koniowi namoczone siano, by nie wdychał unoszącego się pyłu, pryskać boks olejkiem ułatwiającym oddychanie i zamówić leki. Właścicielka była wyraźnie zmartwiona, co udzieliło się również naszemu dziecku. „Mamo, ale konik wyzdrowieje???” – dopytywał Michał. Tę chorobę da się zaleczyć, ale tragiczne warunki w jakich wcześniej żyło zwierzę, na trwałe odbiło się na jego zdrowiu. Po odbytej kuracji duszności ustąpiły.

Ola wyprowadziła swojego podopiecznego na dwór i tam wyczesała z jego sierści kurz i strupy po ugryzieniach. Zwierzęta toczą walkę o przywództwo w stadzie, boleśnie się przy tym raniąc. To wielkie stworzenie okazało się równie dużym łasuchem i ze smakiem zżerało nam z rąk jabłka i marchew.

Wizyta w stadninie była wspaniałym przeżyciem dla nas wszystkich. Dzieci nacieszyły się konikami, Ola pojeździła na Czempinie, a my odpoczęliśmy i napełniliśmy brzuchy pysznym, grilowanym jedzeniem. Refleksja ze spotkania płynie taka, że każda z nas znalazła własny sposób na szczęście, choć zajęło nam to dobre dwadzieścia lat…

Ola, dziekujemy! Było cudnie!

***

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *