Zawsze lubiłam przygotowania do świąt. Szykowałam przepyszne dania, które zachwycały urodą i smakiem. Piekłam z dziećmi pierniczki, które potem wspólnie zdobiliśmy. To był nasz ulubiony bożonarodzeniowy rytuał. Robiliśmy wspólnie ozdoby na choinkę, a potem całą rodziną stroiliśmy żywe drzewko. O północy szliśmy na Pasterkę, a gdy cały kościół wypełniał się dźwiękami nastrojowych kolęd, byliśmy bardzo wzruszeni. Końcówka ubiegłego roku była dla nas jednak mocno wyczerpująca i marzyliśmy jedynie o tym, by zaszyć się w jakieś głuszy, wyciszyć się i porządnie wypocząć. W tamtym czasie najbardziej pragnęliśmy ciszy.
Wigilię planowaliśmy spędzić z moją mamą, a święta w pobliskich Karkonoszach. Ta jednak – zapewne widząc nasze wyczerpanie – zasugerowała, byśmy rozważyli przedłużenie urlopu o weekend poprzedzający Boże Narodzenie. Spontanicznie zaczęliśmy rozważać wyjazd na pięć dni w Beskidy. Musieliśmy szybko przeorganizować budżet. Zamiast prezentów pod świątecznym świerkiem, postanowiliśmy ofiarować sobie pobyt w schronisku i szaleństwa na górskim stoku. Zorganizowanie wyprawy na ostatnią chwilę byłoby niemożliwe, gdyby nie życzliwość ludzi, których los postawił na naszej drodze…
Kiedy szukaliśmy przytulnej kwatery blisko stoku, do której można by dojechać autem, wiele osób zasugerowało nam prywatne schronisko w Soszowie. Wigilia to jedyny dzień w roku, kiedy ta baza noclegowa jest zamknięta. Zabłąkani, przemarznięci turyści, mogą jednak napić się herbaty, która czeka na nich w holu budynku. Na odręcznie napisanej karteczce znaleźć można zachętę dla gości, by częstowali się gorącym napojem do woli i życzenia wesołych Świąt Bożego Narodzenia. Niespodziewanie Pani Kasia wraz z Mężem podjęła decyzję, że zostawią nam klucze i pozwolą również tę wigilijną noc spędzić w Soszowie, byśmy mogli na leśnej polanie odnaleźć upragniony spokój. Wzruszam się na samo wspomnienie ich niezwykłej życzliwości.
Zawekowałam przepyszny barszcz ugotowany przez moją Mamę oraz naszpikowany prawdziwkami bigos. W turystycznej lodówce wieźliśmy zamrożone uszka, domowy pasztet i sałatkę jarzynową. W plecaku znalazła się turystyczna kuchenka oraz maleńki czajniczek, plastikowe miseczki i kubki. Ubiegłoroczne święta miały mieć niezwykle skromną oprawę, ale w najmniejszym nawet stopniu nas to nie zniechęcało. Zaopatrzyliśmy się w łańcuchy na koła, saperkę i w sobotni poranek wyruszyliśmy w Beskid Śląski.
22 grudnia
W okolicy dolnej stacji wyciągu zaczęły się kłopoty, jednak udało nam się dotrzeć masywnym wanem do najbliższych zabudowań. Tam jednak koła wielkiego i ciężkiego auta boksowały na śniegu i lodzie, aż w powietrzu zaczęła się unosić bardzo silna woń palonego sprzęgła. Za namową gospodarza z pobliskiej willi, spróbowaliśmy pokonać strome wzniesienie tyłem do kierunku jazdy. Jeszcze gorzej! Byłam przerażona, że uszkodziliśmy auto. „Nasz staruszek Sharan nie dojedzie na Soszów.” – to już było pewne. Wróciliśmy na parking przy wyciągu narciarskim, by zbliżające się opady śniegu nie odcięły nam drogi ewakuacji ze wzniesienia. Łzy płynęły mi po policzkach z nerwów i czułam się mocno podminowana prosząc dzierżawców schroniska o pomoc. Ci jednak wysłali po nas wóz z napędem na cztery koła i uspokoili słowami, że nie jesteśmy pierwszymi gośćmi którzy utknęli pod górą i z pewnością też nie ostatnimi. Przejęli nasze bagaże. Tego dnia warunki drogowe były bardzo trudne, więc ponad kilometr trasy pokonaliśmy z synami pieszo, przy okazji przyglądając się okolicy.
Trasa nie była wymagająca, choć miejscami przy większych przewyższeniach musieliśmy pomóc Michałkowi popchać sanki. Zapakowaliśmy do nich najpotrzebniejsze rzeczy, a syn – w pożyczonej od kierowcy terenówki czapce – bawił się w Świętego Mikołaja. Po drodze minęliśmy drzewo z podmytym systemem korzeniowym, na których wisiały malownicze sople. Nieco wyżej był zakręt, za którym rysował się w oddali kontur jednego z najstarszych schronisk w Beskidzie Śląskim. Obiekt powstał w 1932 roku w siodle pomiędzy Wielkim i Małym Soszowem, po wojnie został znacząco rozbudowany. Znaleźliśmy się na początku Głównego Szlaku Beskidzkiego, pomiędzy Czantorią i Stożkiem.
Schronisko jest bardzo malownicze. Białe okiennice kontrastowały z ciemną, drewnianą elewacją budynku, a z oprószonego śniegiem dachu zwisały długie sople. W oddali widać było zadrzewione wzniesienia, a na pobliskim zboczu znajdowała się górna stacja narciarska. W największej sali stał rozgrzany piec kaflowy w kolorze butelkowej zieleni, z oparć krzeseł zwisały ciepłe kamizelki z owczej wełny i koce dla gości. Popołudnie minęło leniwie. Po zmroku Michał ulepił bałwana z nowo poznaną koleżanką, a potem wspólnie graliśmy w planszówki. Ku mojemu zdziwieniu Mąż okazał się duszą towarzystwa. Rozochocony luźną atmosferą panującą w schronisku, poniekąd również grzanym winem, naśladował sławnych artystów podczas zabawy w kalambury. Przyodziany w wełniany kubrak, z puszką coli zamiast mikrofonu, pozwalał sobie na dość luźną interpretacją utworu. No dobra, bądźmy szczerzy…fałszował niemiłosiernie! Ha ha ha. A im bardziej zawodził, tym bardziej śmialiśmy się z dzieciakami. „Ratuj! Wiesz, co to za piosenka? On nie zamierza skończyć, dopóki nie zgadniemy!” – zaczepiłam tatę Michasi, z trudem łapiąc oddech ze śmiechu. W pojękiwaniach Jacka nie doszukałam się nawet krztyny talentu Elvisa Presleya, jednak poznałam swojego męża z zupełnie innej strony. To naprawdę zabawny człowiek, który potrafi mieć do siebie dystans.
Wieczorem Pani Kasia i Pan Paweł wraz ze swoimi gośćmi, zaprosili nas do wspólnego dekorowania świątecznych pierników w sali kominkowej. To wspaniałe, że mogliśmy mieć tradycyjne, świąteczne wypieki tak daleko od rodzinnego domu. Michał nie szczędził słodkiego lukru i stworzył cukrowe monstrum. Był zachwycony mnogością jego warstw i kolorów. Nawet Mąż, który zazwyczaj stroni od kreatywnych zajęć, udekorował swoje ciasteczko. Moją uwagę przykuły misie, od których wiele lat temu zaczynałam swoją historię z piernikami. My również chcieliśmy sprawić radość Gospodarzom Soszowa i wręczyliśmy im drobny upominek: domowe ciasteczka maślane, które piekliśmy przed wyjazdem oraz siateczkę suszonych grzybów z lubuskich lasów, których mam spory zapas w spiżarni. Serdeczna atmosfera sprzyjała wypoczynkowi.
Przez szybę patrzyliśmy na pobliski wyciąg, jednak myślami byliśmy już gdzieś na górskim szlaku. Noc była ciepła, wyspaliśmy się. Na naszą prośbę w pokoju pojawiło się źródło prądu, dzięki czemu przygrzanie diety leczniczej dla Szymka oraz robienie inhalacji nie stanowiło w problemu. Przyznam, że zachęcona pozytywnymi komentarzami na temat obiektu, nie sprawdziłam czy w pokojach są gniazdka. Przywykliśmy do spania w bardzo skromnych warunkach, wiele nocy spędziliśmy z chłopcami w namiocie. Dostęp do prądu jest jednak dużym udogodnieniem, gdy ma się porażone dziecko, krztuszące się własną wydzieliną. Dzięki troskliwym Gospodarzom, nie musieliśmy zrywać śpiącego Szymka z łóżka i nieść przez chłodny korytarz na parter, by wykonać nebulizację. Zebraliśmy siły, by zdobyć kolejne szczyty do Diademu Polskich Gór – odznaki Polskiego Towarzystwa Turystyczno-Krajoznawczego, którą ma zaledwie około 6o osób w kraju.
Ze schroniska na parking mogliśmy dostać się w dwojaki sposób: pieszo lub wyciągiem. Postawiliśmy na wariant ekonomiczny i zrobiliśmy sobie krótki spacer. Rozgrzane szybkim marszem, spocone ciało szybko stygło, kiedy usiedliśmy do wana. Mieliśmy przed sobą 100 kilometrów jazdy, więc przez półtorej godziny zdążyliśmy osuszyć wilgotne ubrania i przywrócić właściwą ciepłotę ciała. Zatrzymaliśmy się w miejscowości Cicha na parkingu przy lesie. Wybraliśmy ośmiokilometrową trasę, rozpoczynającą się zielonym szlakiem, który następnie łączył się z żółtym w stronę szczytu Czerniawa Sucha. Potem żółty szlak miał nas doprowadzić do Jałowca 1111 m. n.p.pm. Postanowiliśmy zejść szlakiem niebieskim i czerwonym do Cichej.
Zachwycały nas popielato-mleczne pejzaże: mgła spowijająca wejście do lasu, gałęzie drzew oblepione białym puchem. Spodziewaliśmy się, że prędzej natrafimy na tropy zwierząt, niż świeże ślady ludzkich stóp. Kiedy większość Polaków szykowała świąteczne potrawy i robiła ostatnie porządki w domach, my szukaliśmy wytchnienia w tej monochromatycznej rzeczywistości. Kocham góry za tę swoista samotność, która pozwala zrzucić ciężar nagromadzonych emocji i trudnych doświadczeń.
Uważnie rozglądaliśmy się wokół. Zamarzająca woda na liściach bukowych czy świerkowych igłach, sople zwisające z gałęzi i skarp, utrwalaliśmy na niezliczonych fotografiach. Jacek jest wrażliwy na piękno przyrody. Szuka zaszronionych, przemarzniętych kadrów i umieszcza nas w ich tle. Taka kropla spływająca z gałązki jest absolutnie zachwycająca. Trzeba tylko zatrzymać się na chwilę, rozejrzeć, docenić. Czy mamy na co dzień możliwość być tacy uważni? Nie. Życie goni, obowiązki przytłaczają. To jest właśnie odpowiedź na pytanie, dlaczego „znowu pojechaliśmy w te góry”. Podczas mozolnej wędrówki prowadzę rozmowy sama ze sobą, co pozwala mi znaleźć upragniony spokój. Wraz ze wzrostem wysokości nad poziomem morza, pokrywa śnieżna w górach staje się coraz głębsza, a warunki pogodowe bardziej nieprzewidywalne. W ułamku chwili nadciąga chmura, zrywa się wiatr czy otula nas mgła. Powalone lub połamane drzewa, przypominają nam o potędze żywiołu, z jakim się mierzymy. Góry uczą pokory. Czasami trzeba zawrócić, ustąpić przed tą ogromną siłą.
Tego dnia warunki atmosferyczne pozwalały na kontynuowanie wędrówki. Szymek jak zwykle był zadowolony, że może podróżować przypięty do Taty. W specjalnym nosidle jest mu dość wygodnie i ciepło. Niesamowite, jak bardzo – ten porażony chłopczyk – jest pogodny! Zaledwie kilka dni wcześniej przeszedł w stolic ryzykowny zabieg nastawiania zwichniętego biodra, a teraz cierpliwie znosił trudy podróży w uprzęży. Istniało ryzyko powtórnego osunięcia się kości, ale Szymon nie sygnalizował dolegliwości bólowych. Powoli odzyskiwałam równowagę po tym wszystkim, ze strachem wsłuchiwałam się w każdy dźwięk wydawany przez syna. Ale On tylko uśmiechał się do nas i cieszył aktywnym życiem.
Śnieg spowalnia tempo marszu z dziećmi. Po ekstremalnie trudnej wyprawie na Rudawiec w Górach Bialskich przyjęliśmy założenie, że potrzebujemy 30 minut na pokonanie kilometra w zimowych warunkach. Jeśli przejdziemy ten odcinek szybciej, to świetnie. Zapas czasu pozwala nam jednak dotrzeć do auta przed zmrokiem.
Jałowiec 1111 m. n.p.m. jest najwyższym szczytem Pasma Jałowieckiego, wznoszącego się nad dolinami trzech rzek; od południowo-wschodniej strony jest to dolina Skawicy, od północno-zachodniej dolina Koszarawy, od północnej dolina Stryszawki. Przy dobrej widoczności rozciąga się z niego widok na Babią Górę i Skrzyczne – szczyty do Korony Gór Polski. My cieszyliśmy się, że nie musimy w gęstej mgle szukać tabliczki, o podziwianiu szerokiej panoramy ze szczytu nie było mowy. Pod drewnianym zadaszeniem, osłaniającym od wiatru, zrobiliśmy krótki postój. Nigdzie herbata nie smakuje tak dobrze, jak w górach!
Kiedy nieco się rozpogodziło, ukazały się wierzchołki pobliskich wzniesień. Może kiedyś wrócimy tu latem przy pełnej przejrzystości powietrza?
Szlak był pusty i tylko tropy zwierząt przypominały nam, że nie jesteśmy w lesie sami. W Beskidach napotykaliśmy już na ślady saren, jeleni i wilków. Kiedy kica zajączek, mniejsze tropy łap przednich, znajdują się za większymi śladami łap tylnych. Podobnie jest u wiewiórek z tą różnicą, że przednie łapki odbijają ślad obok siebie, a u zająca jedna za drugą. Przypuszczam, że te znaki w puszystym śniegu zostawił rudy gryzoń.
Pomyślałam, że w domu o tej porze zapewne ubieralibyśmy choinkę. Nie była to jednak smutna refleksja. Mieliśmy wokół siebie wiele pięknych drzew, przystrojonych przez zimę. Ciężko było wybrać, który świerk zasługiwał na miano najładniejszego. Rośliny różnią się pokrojem w zależności od dostępności światła. Te, które zostały gęsto nasadzone, ciągną się ku słońcu i zrzucają dolne igły. Z czasem najniższe gałązki są ich całkowicie pozbawione. Świerki, które nie musiały konkurować o światło są bardziej rozłożyste i gęste. W warunkach braku innego pożywienia drzewo to może służyć ludziom jako tymczasowe źródło pokarmu. Pod korą właściwą znajduje się jadalna miazga, najbardziej pożywna w okresie wiosennym. Zalewając igliwie wrzątkiem, można przygotować napar zawierający witaminę C. Mieliśmy zapas czasu, aby pojechać jeszcze 32 km do miejscowości Koskowa, by od strony zabudowań dotrzeć na Koskową Górę 867 m. n.p.pm. Sarny nie bały się nadjeżdżających intruzów i spokojnie wyjadały soczyste kąski z przydrożnych rowów. Zapadł zmrok i należało skorzystać z latarek czołowych, co było wielką frajdą dla synów. Zimno, wokół bardzo ciemno…dreszczyk emocji. Po półkilometrowym marszu dotarliśmy na szczyt wzniesienia, który był płaski i bezleśny. Posiłkując się ledowym światłem, próbowaliśmy odnaleźć tabliczkę, która usytuowana była przy zaroślach. Napisałam wtedy wiadomość dla Czytelników bloga, korzystających z facebooka: „Pozdrowienia z końca świata. 130km od Soszowa 😂😂😂”.
Żartowaliśmy, że wystarczyła jedna porządnie przespana noc, by znowu nas gdzieś poniosło. Ale my właśnie tak odpoczywamy: wypełniając nasze głowy pięknymi, dobrymi wspomnieniami. To trochę taki manifest: nie poddamy się! Życie mam znów dowaliło? To my – na przekór – naprodukujemy sobie pięknych chwil. Bo jest wiele rzeczy, na które mamy wpływ! I te niezapomniane chwile wyszarpaliśmy od losu, tym razem gdzieś w Beskidzie Makowskim…
część dalsza nastąpi
***