#wgóryzmpd

Boże Narodzenie 2018 cz.2 Wigilia w Soszowie. Wielka Racza 1236 m.n.p.m.

24 grudnia

Poprzedni wieczór spędziliśmy z kubkiem grzańca w ręce, oglądając transmisję z  „Domu o Zielonych progach”. Bandzior przysłuchiwał się poezji śpiewanej z pobliskiego krzesła. Prężył grzbiet i próbował skraść naszą uwagę. Ganiał po schronisku za nakrętka butelki, którą potem nosił w pyszczku. Biało-szary, rozbrykany kot. Wigilijny poranek natomiast przywitałam gorącą herbatą i dobrą lekturą: „Atlas Tatr Polskich i Słowackich” Zygmańskich, „Przewodnik przyrodniczy po Tatrach Polskich” Tomasza Skrzydłowskiego. Mąż w tym czasie spełnił swoje marzenie i przypiął narty zjazdowe. Kilka godzin uczył się na pobliskiej „oślej łącznie”, by móc potem jeździć na stoku razem z doświadczonym Michałkiem. Trasa była króciutka, a na jej skraju był niewielki orczyk. Najlepiej byłoby wziąć kilka lekcji z instruktorem, ale nasz budżet tego nie obejmował. Jacek nauczył się jeździć na nartach dzięki własnemu uporowi oraz determinacji i już następnego dnia czuł się gotowy, by szusować razem z synem na trudniejszym stoku. Wybrali wtedy trasę nr 2 o długości 1300 metrów, a do góry wracali wyciągiem krzesełkowym.

Ile wytrzymałam na krześle? Zdążyłam przewertować publikacje. Bardziej ciekawiło mnie, jak radzą sobie narciarze, więc wpakowałam Szymka do sanek i poszłam im na przeciw. Zdawało się, że dobrze wyszykowałam młodszego syna. Na drewnianych sankach przymocowałam ochraniacze z gąbki, zapinane pasy, a dziecko ubrałam ciepło i otuliłam mięsistym kocem.

Nie przewidziałam jednego: ta cudaczna, wysoka konstrukcja nie była zbyt stabilna. Na zmrożonych zaspach sanki przechylały się na boki. Zanim dotarliśmy do pobliskiego wyciągu, Szymek ze 3 razy wylądował buzią w śniegu. Kiedy szarpałam za sznurek, syn reagował grymasem. Wyraźnie nie podobała mu się jazda i nie chciał kolejny raz się wywrócić! Postanowiłam więc pchać sanki, trzymając je za oparcie. Pot spływał mi po plecach, ale przynajmniej dziecko przestało się krzywić. Ganiałam wzdłuż ściany lasu przy górnej stacji, aż opadłam z sił. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że problem wożenia Szymona po śniegu bardzo szybko znajdzie swoje rozwiązanie. Firma Thule przekazała nam do testu komfortową przyczepkę na płozach.

Gospodarze schroniska zaproponowali, że podczas kolacji poczęstują nas rybą. „I tak będziemy smażyć dla siebie, to żaden kłopot usmażyć nieco więcej” – Pani Kasia była tak przekonująca, że poprosiliśmy o porcję wigilijnego karpia. Pod wieczór ułożyliśmy na drewnianym stole nasze potrawy w słoikach i plastikowych pojemnikach, ale wtedy stało się coś niezwykłego! Gospodarze przynieśli zastawę i sztućce, a potem kolejno donosili wazy z barszczem i zupą grzybową, kapustę z grzybami, regionalną potrawę o nazwie „makówki”, półmiski z rybą i słodkie przekąski, gorącą herbatę w dzbanku. Zapalili świeczkę w lampionie. W gardle poczuliśmy ucisk, który pojawia się zawsze wtedy, kiedy człowiek próbuje się nie rozpłakać. To było tak nieoczekiwane, że wzruszenie odebrało nam mowę. Jakby za sprawą jakiś czarów nasz wigilijny stół pełen był świątecznych potraw. Ale to nie była magia, lecz dar od ludzi, którzy w Wigilię Bożego Narodzenia podzielili się z nami tym, co mieli. Bardzo piękny gest.

Przełamując opłatek życzyliśmy sobie, by dopisywało nam zdrowie i nie zabrakło sił. I żeby nikogo z nas nie zabrakło, gdy znów usiądziemy do świątecznego stołu.

Zupa grzybowa z grzankami ugotowana przez Panią Kasię był tak smaczna, że braliśmy dokładki. Jacek ubrany w wełniany kubrak, dolewał nam chochelką kolejne porcje, aż waza pozostała pusta. Pan Paweł doskonale doprawił rybę, aż byłam ciekawa przepisu na to danie. Sekretnym składnikiem okazał się lubczyk. Tego wieczoru czekała na nas jeszcze niespodzianka. Przepakowując bagaże z auta do terenówki zauważyłam nieznajome pakunki. Właśnie miało się wyjaśnić, co zawierały. Jacek zaskoczył mnie i dzieci, przygotowując drobne upominki. Michał napychał policzki czekoladą z jajek niespodzianek i moimi „krówkami”, a ja z kartonowego pudła wyciągnęłam jeszcze ogromną książkę o parkach narodowych. Szymcio bawił się robotem, którego obiecaliśmy synowi już dawno temu, więc go nawet nie pakowaliśmy. Łyżką podjadaliśmy słodki mak z miski. Ten wieczór będziemy pamiętać do końca życia.

Planowaliśmy pójść na Pasterkę. Było nam chłodno, wiatr dął w okiennice z impetem. Miałam ciarki na samą myśl, że musimy rozpiąć śpiwory i ponad kilometr wędrować w tych warunkach z dwójką zaspanych dzieci. Nie przyjechaliśmy tutaj znów przekraczać granice wytrzymałości. Wyłączyliśmy budziki i zasnęliśmy.

25 grudnia

Trochę było nam żal, że nie byliśmy po północy w kościele.

W pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia warunki na stoku były dużo trudniejsze. Śnieg zacinał, a Jacek nie miał stroju narciarskiego. Przemokły mu spodnie, nie nadążałam suszyć na piecu rękawic i czapek chłopców. Szymonka siedzącego w sankach szybko oprószył śnieg, który nieudolnie strzepywałam z kombinezonu dziecka. Rzęsy mieliśmy oklejone zimnymi śnieżynkami i kryształkami lodu. Koc przyjął dużą porcję wilgoci i po chwili zabawy na dworze, zapragnęliśmy z młodszym synem zaszyć w schronisku. Chłopcy jeździli na nartach nawet po zapadnięciu zmroku. Mąż wyglądał na bardzo szczęśliwego.

Schronisko w Soszowie w nocy wygląda malowniczo. Z krawędzi dachu zwisają długie sople. Wokół budynku śnieg i lód, ale z okien pada ciepłe światło, które zachęca do odwiedzenia tego miejsca. Czas tu płynie wolniej, ludzie są życzliwi. Jest to obrazek wyjęty z jakieś baśniowej opowieści i zdawało by się, że moglibyśmy zostać tutaj na dłużej. Nas jednak prowadzi przez życie nieokiełznana ciekawość, co jest dalej…za kolejnym zakrętem, za kolejną góra. Tego wieczoru postanowiliśmy odwiedzić naszych serdecznych znajomych spod Szczyrku, dobre sześćdziesiąt kilometrów jazdy w jedną stronę. Sympatia do tych ludzi skutecznie nas motywowała. Do sanek spakowaliśmy rzeczy, które chcieliśmy zostawić już w aucie. Opuściliśmy przytulną górską chatę i wędrowaliśmy smagani lodowatym wiatrem i śniegiem. Kiedy zobaczyliśmy auto, przecieraliśmy oczy ze zdumienia. Sharana zakryła gruba warstwa śniegu, a drzwi i szyby był tak oblodzone, że z trudem dostaliśmy się do środka pojazdu. Wtedy przyszła refleksja, że i tak nie zdążylibyśmy na Pasterkę. Odmrażaliśmy wana niemal pół godziny.

W Buczkowicach jak zwykle wesoło, gwarnie i rodzinnie. Trzy pokolenia ludzi siada przy jednym stole – często bez szczególnej okazji – znajdując czas na rozmowę i pielęgnowanie więzi. Jacka i mnie to absolutnie zachwyca! Tego nie ma w naszym życiu – ta myśl nieprzyjemnie kłuje w sercu. Klaudia i Mariusz mieli u nas spędzić niebawem Sylwestra, ale zwyczajnie chcieliśmy usiąść z nimi do tego stołu i zamienić parę słów. Wspaniała rodzina. Chwilę po naszym przyjeździe zgasło światło, co stało się pretekstem do żartów i uśmiech nie schodził nam z twarzy. „No tak…ledwo przyjechali Młynarczyki, prąd ukradli” – docinali. I to na całej ulicy, awaria była dość poważna. My też dowcipkowaliśmy, że chyba do końca nie mamy równo pod sufitem: zrobić sto dwadzieścia kilometrów, żeby napić się kawy…

Do Soszowa dotarliśmy po dwudziestej drugiej. Przyplątało się do nas jakieś kocisko i odprowadziło spory kawałek drogi. Była głęboka noc, wokół lasy. A w głowie świadomość, że w Beskidzie Śląskim występują niedźwiedzie, wilki i rysie. Na szczęście niedźwiedzie – których bardzo się obawiam – zapadły w zimowy sen. Ale ślad wilka znalazłam…

26 grudnia

Napadało tyle białego puchu, że nawet terenówki w Soszowie stały pod schroniskiem przysypane głęboką warstwą śniegu. Jacek zwiózł zatem większość naszych bagaży wyciągiem, a resztę załadowaliśmy do sanek i związaliśmy liną. Smutno było żegnać się z Panią Kasią i Panem Pawłem, którzy tak serdecznie ugościli naszą rodzinę. Otoczyli nas troską, zupełnie się tego nie spodziewaliśmy. Przez te dni przyglądaliśmy się, jak traktują gości w schronisku i zrozumieliśmy, że Oni po prostu tacy są: serdeczni, otwarci, pełni zapału. Nie zamykają przed ludźmi drzwi zimowego przytuliska licząc na to, że zostanie to zwyczajnie uszanowane przez odwiedzających. Szlag nas jasny trafił, kiedy niedawno przeczytaliśmy na stronie Soszowa informację, że została skradziona puszka z datkami. Fundusze te przeznaczane są dla ludzi, którzy potrzebują pomocy. Tak się nie robi!!! Jeśli ktoś otwiera przed ludźmi swoje serce i swój dom, to się go nie okrada. Naprawdę chcemy trafiać do miejsc, gdzie witają nas zgorzkniali gospodarze, którym się niczego nie chce? A może chcemy – zmęczeni i zziębnięci – pocałować klamkę w schronisku? Niestety takie przykre sytuacje wypalają dobrych ludzi kawałek po kawałku…

Ja jednak wierzę, że marzenie Pani Kasi się spełni i chłopczyk z Afryki, którego od dawna wspomaga, dostanie jednak środki na edukację. Ludzi dobrej woli jest więcej, możemy zapełnić nową puszkę, na przekór temu, co się stało. Zło się zwalcza dobrem.

Zgromadzenie Sióstr Miłosierdzia św. Karola Boromeusza
ul. Okrzei 27
43-190 MIKOŁÓW
Bank Pekao SA
21 1240 1330 1787 0010 2967 4731
Wszystkie wpłaty proszę opisywać następująco:
“Adopcja Serca, Charles Sepa, nr 058 – darowizna.”

Drugi dzień świąt spędziliśmy na Wielkiej Raczy, na którą dotarliśmy dość późno (56 km jazdy od Soszowa). Mój Mąż był przekonany, że w warunkach zimowych uda nam się wejść i zejść ze szczytu. Wybiłam mu ten pomysł z głowy. Wjechaliśmy wyciągiem do górnej stacji Lalíky, a potem czekał nas dwukilometrowy odcinek na szczyt. Pogoda załamywała się. Było mglisto, chłodno, a w głębokich zaspach ciężko było iść szybkim tempem. Im bliżej wierzchołka wzniesienia, tym trudniej było przedzierać się przez śnieg. Do tego narciarze rozwijali ogromne prędkości, co było niebezpieczne. Nadjeżdżali bezgłośnie, niemal ocierając się o wędrowców. W takich miejscach trzeba kierować się zasadą wzajemnego poszanowania, niektórzy o tym zapominali. My wielokrotnie schodziliśmy na bok, by ustąpić miejsca narciarzom jadącym z naprzeciwka.

Wielka Racza 1 236 m. n.p.m. znajduje się na głównym grzbiecie Beskidu Żywieckiego, przez który biegnie granica polsko-słowacka. Pierwsza wzmianka o tym wzniesieniu pojawia się w dokumencie z 1417 roku. Ludność pochodząca z Półwyspu Bałkańskiego wypasała tu owce i prowadziła krwawe walki o ziemie. W XVII i XIX wieku w tutejszych lasach ukrywali się zbójnicy. Obecnie to popularny ośrodek narciarski. My mozolnie podążaliśmy pieszo zielonym szlakiem ku wierzchołkowi góry. Krajobraz był zjawisko piękny! Na świerkach zgromadziły się ogromne nawisy śnieżne, aż drzewa pochylały się pod ich ciężarem.

Każda jedna gałązka była oklejona śniegiem, a rośliny przybierały cudaczne kształty. Jedne wyglądały jak zimowe smoki, inne przypominały zgarbione krasnale. „Kraina lodu” – skwitował Michałek.

Najpiękniej było w wyższych partiach Wielkiej Raczy. Przechodziliśmy przez gęsty las, a nisko zwisające gałęzie, tworzyły nad nami sklepienie.

Kiedy dotarliśmy na miejsce, mgła otuliła szczyt. Góra jest zalesiona, lecz jej wierzchołkową część stanowi trawiasta hala, w zimie ukryta pod skorupą zmrożonego śniegu.

Pobliskie schronisko PTTK spowiła bardzo gęsta mgła. „Podanie głosi, że nazwa szczytu pochodzi od słowa „raczyć się”, gdyż ponoć po zakończeniu sporów granicznych, władający Żywiecczyzną Komorowscy wraz ze swymi węgierskimi adwersarzami urządzili na granicznym wierzchołku wielką ucztę, w czasie której obficie „raczono” się winem” – przeczytać można na stronie obiektu, który ma bardzo ciekawą historię. Miałam ogromną ochotę na grzańca z korzennymi przyprawami.

Chcieliśmy spokojnie się posilić i odpocząć, jednak martwiła nas kwestia powrotu do auta. Byliśmy na granicy ze Słowacją, bez wykupionego ubezpieczenia, widoczność pogarszała się. Mieliśmy do pokonania przewyższenie przekraczające 500 metrów, a tutejsze zaspy charakteryzowały się dużą miąższością, grzęźliśmy stopami co kilka kroków. Zapadał zmrok i musieliśmy podjąć bardzo ważną decyzję. Czy my damy radę bezpiecznie zejść z gór? Kiedy analizowaliśmy sytuację, zorientowaliśmy się, że niedługo kończy się praca – nieoświetlanego po zmroku – wyciągu. Upiliśmy zaledwie kilka łyków grzanego wina i herbaty z termosu, zrezygnowaliśmy z gorącego posiłku i błyskawicznie opuściliśmy schronisko. Mieliśmy niecałe pół godziny, żeby w tych trudnych warunkach, z dwójką dzieci szczególnej troski dotrzeć do stacji wyciągu narciarskiego. Biegliśmy cały dwukilometrowy odcinek! Michał pokonywał bardziej strome trasy na jabłuszku. Dochodziła godzina szesnasta.

Trzeba mieć dobrą kondycję, żeby zdecydować się na tak ekstremalny wysiłek i nie połamać przy tym nóg. Siedząc już w kabinie wyciągu, głupkowato się śmialiśmy. Czuliśmy, że dosłownie w ostatniej chwili, uchroniliśmy się przed wielkimi kłopotami. Zapłaciliśmy za przejazd ciężkie pieniądze, ale dużo drożej wyniosła by nas pomoc słowackich ratowników, gdybyśmy utknęli gdzieś na szlaku, a na nocowanie w schronisku nie mogliśmy sobie pozwolić (choćby dlatego, że nie mieliśmy przy sobie wystarczającej ilości żywienia medycznego dla Szymka). Do książeczki GOT wpisaliśmy jedynie odcinek pomiędzy górną stacją Laliki, a szczytem. Odetchnęliśmy z ulgą, kiedy dotarliśmy do dolnej stacji wyciągu krzesełkowo-kabinowego. Marzenia się nie spełniają, marzenia się spełnia. Zdobędziemy Diadem Polskich Gór, to nasz wspólny, rodzinny cel. Nasza wielka pasja. Góry wynagradzają nam wszystkie te lata, które przepłakaliśmy. W górach odnaleźliśmy spokój.

***

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *