Bez kategorii

Bomba witaminowa

   Wczoraj mój kochany Jacek wrócił do domu przed godziną dwudziestą drugą. Na stole czekał na niego przysmak owocowy. Krojony melon, ananas, gruszka, pomarańcze i obrane mandarynki. Podobny deser ostatnio jadłam w lodziarni Grycan, jednak tam owoce były podane ze skórką i kłopotliwe było przez to ich zjedzenie.

   Ja zaczęłam od melona. Pokroiłam go na plastry. Potem każdy przekroiłam na pół, wycięłam skórkę i usunęłam pestki. Półksiężyce poćwiartowałam na drobne kawałki. Z ananasa odkroiłam zieloną część przekroiłam na pół i płaską częścią położyłam na desce. Następnie zaczęłam odcinać brązową bardzo twardą skórkę do czystego owocu (od góry ku desce). Z ananasa należy też usunąć środek, gdyż jest dużo twardszy i gorzej smakuje. Tak otrzymałam kolejne kawałki. Pomarańcze bez pestek (kupione w Biedronce) obrałam i pozbyłam się z nich wszelkich białych części. Soczysty miąższ pokroiłam w plastry, potem jeszcze poprzecinałam je na mniejsze kawałki. Mandarynki również oczyściłam z białych elementów. Rozdzieliłam na pojedyncze części. Z gruszki odcięłam dół i szypułkę oraz usunęłam środek z pestkami.

   Tak otrzymane fragmenty owoców rozłożyłam na talerzu. Kiedyś mieszałam je w formie sałatki i dodawałam jakiś alkohol. Ale surowe owoce bez doprawiania zdecydowanie bardziej mi smakują.

 

   Usłyszałam wieczorem „Ale Ty jesteś kochana…”. Lubię naszykować coś do schrupania, gdy Jacek wraca późno do domu. Wtedy On wie, że o nim pomyślałam. I nie korci go też, by podjadać jakieś kaloryczne drobiazgi. Na mojej diecie mąż zrzucił brzuszek, za którym nie przepadał.

   Mój talerz owoców zjadłam razem z Michałem dużo wcześniej. Syn wyprosił, abym postawiła owoce przed nim i na dwa widelce wyjadaliśmy co smakowitsze kąski. Ananas był dla niego przyjemnie kwaśny i lizał go z zadowoleniem. Gruszka miała zbyt twardą skórkę, którą dziecko wypluło. Mandarynka była w porządku, ale pomarańcza Michałowi nie smakowała. Za to zajadał się melonem.

   Kiedyś Michał nie znosił śliskich i lepkich posiłków. Naukę zaczęliśmy od jabłka obieranego ze skórki i banana pokrojonego w plasterki i nabijanego na widelec (żeby syn nie dotykał go palcami). Za to pieczone jabłko syn wręcz pochłaniał. Z czasem moje dziecko podglądało inne dzieci jedzące owoce i samo zaczęło je próbować. Nic na siłę, bez przymusu. Ciężki okres przetrwaliśmy na sokach przecierowych (tak zwanych kilkudniowych). Dostarczał je ojciec Michałka, gdyż pracował w wytwórni tych soczków. Dziecko piło po dwie buteleczki gęstych owocowych przecierów na dzień. Do dziś syn nie ma alergii na żaden z owoców, łącznie z truskawkami.

  

   Tak Michałek przekonywał się do kolejnych posiłków i obecnie je wszystko łącznie z bigosem. Nie gotuję posiłków wedle gustu każdego z domowników, tylko tę samą potrawę dla wszystkich. Trzeba mieć do siebie szacunek i pozwolić, by rodzina szanowała naszą pracę. Rozdrabniając się dla każdego z osobna cierpimy na tym, nadwyręża się nasz budżet. Założę się, że rozkapryszona rodzina i tak tego właściwie nie doceni (choć może znajdą się wyjątki od tej zasady). Tylko po co tak się tak eksploatować? Lepiej mieć więcej czasu dla rodziny niż przesiadywać wśród garów. Takie jest moje zdanie. Kocham gotować, ale kocham też moje życie poza kuchnią. A moi chłopcy lubią moje potrawy. „Taaaak, taaak pyśne!” – mówi mały Michałek przełykając „męsko, ziemniaki i gugórek”…

***

   Kiedyś spędziliśmy kilka dni na Oddziele Gastroenterologii Dziecięcej. Michał je bardzo dużo, lecz prawie nie przybiera na wadze. Robiliśmy badania pod kątem zaburzeń wchłaniania. Po kilku dniach okazało się, że jest wszystko dobrze. Spotkałam tam jedną Mamę, która była sfrustrowana swoim synem niejadkiem. Dziecko miało sporą niedowagę.

   Kiedy zobaczyłam jak wyglądało karmienie tego dziecka, byłam w szoku! To był jeden wielki wrzask „No jedz! Szybko! No przełykaj, żryj mówię!”. Z czasem frustracja Matki przeradzała się w agresję: szarpała synka, na siłę wciskała mu jedzenie do buzi a dziecko się dławiło. Totalny szok… Też pewnie zdarzyło mi się wcisnąć dziecku na siłę coś do buzi, pewnie podniosłam też kiedyś na syna głos w odruchu bezradności, ale takiej traumy nigdy u nas nie było… Ten chłopczyk przy każdym posiłku przeżywał istny koszmar. Był szarpany i poniżany.

   Próbowałam porozmawiać z tą kobietą. Tłumaczyłam, że Michał też bardzo ciężko przekonywał się do jedzenia. Po pierwsze nienawidził łyżki i najpierw pił zmiksowane potrawy w butelce a potem zaczął jeść papki widelcem.  Łyżkę tolerował dopiero jako trzylatek. Nie znosił lepkich rzeczy. Próbowałam pokazać tej Mamie, że nie tylko Ona borykała się z takim problemem. Budowałam w ten sposób zaufanie.

   Następnie wyjaśniłam, że skoro dziecko ma taki uraz do jedzenia, to niech najpierw się nim bawi. Kiedy przyniesiono kanapki, zaczęliśmy foremkami kroić chleb. Powstały ładne misie. Prosiłam dziecko, by je dotknęło. Podkreślałam, że nie musi nic jeść. Matka chłopca kipiała z tyłu sali. Chłopcu trochę spodobała się zabawa, ale był bardzo powściągliwy. Michał wcinał swoje misiaki, więc zaproponowałam chłopcu, by też je spróbował. Mówiłam to spokojnie. Miał ugryźć tylko kęs. Więcej nie chciał i wtedy Matka wybuchła. „Mówiłam, że się nie uda? Masz jeść! No jedz! Szybko!”…I trauma zaczęła się od początku…

   Ta kobieta myślała, że efekt jej zaburzeń psychicznych załatwię jedną próbą? Bo to Matka miała problem, nie dziecko. Własne frustracje kierowała do syna w bardzo wulgarny i agresywny sposób. Jeśli ktoś ma takie problemy ze sobą, to powinien skorzystać z pomocy psychologa. To żaden wstyd! My też mieliśmy z dzieckiem ogromne problemy, bez fachowej pomocy się nie obyło. Sami też potrzebowaliśmy odpowiedniego ukierunkowania, gdyż czuliśmy się momentami bezradni. Ważne, że teraz jest wszystko dobrze. Po to jest psycholog właśnie. A ta kobieta potrzebowała psychologa natychmiast! Strasznie mi było żal tego chłopca…

   Nam udało się przetrwać ciężki okres dotyczący jedzenia dzięki kontrolowaniu własnych słabości. Opanowanie nerwów, cierpliwość, szukanie sposobów do zainteresowania dziecka jedzeniem. Dość dobrze nam to wychodziło  i z czasem syn zaczął prawidłowo się odżywiać. Był łasy na pochwały, więc biliśmy mu brawo po każdym kęsie. Z czasem dopiero po zjedzeniu całego obiadu. Nagradzaliśmy ukochaną czekoladą po zjedzonym posiłku. Obecnie Michał je podwójne porcje obiadu, taki ma apetyt. W sytuacjach, które nas osłabiały korzystaliśmy jednak z pomocy psychologa dziecięcego (u nas były to napady agresji syna). I mówię o tym otwarcie, bo to żaden wstyd. Nikt nie rodzi się z patentem na wiedzę. Jeśli sami nie potrafimy znaleźć właściwych metod, wystarczy poradzić się specjalisty. Szkoda, że wstyd przed wizytą u psychologa jest dla niektórych większy, niż wstyd po upokarzaniu własnego dziecka…

***

  

  

  
  
  
  

  

  

  

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *