ZWIEDZAMY

Bielawa

Odwiedziła mnie koleżanka ze studiów z rodziną. Odkąd pamiętam, Monika związana jest z Arturem, a owocem ich miłości i przywiązania jest obecnie trójka świetnych dzieciaków. Kiedy miałyśmy po lat dwadzieścia, zupełnie inaczej wyobrażałyśmy sobie przyszłość. Ja chciałam mieć kochającego Męża i dwójkę dzieci, ale…zdrowych. Słowo „niepełnosprawny” paraliżowało mnie wtedy i odbierało oddech. Nie spodziewałam się też, że będę musiała przebrnąć przez rozwód. Do Moniki natomiast nijak pasowała mi gromadka dzieci…Niezależna, pełna życia, imprezowiczka. Tymczasem koleżanka po mistrzowsku radzi sobie w roli mamy i menadżera rodziny. Dzieciaki ma mądre, ogarnięte, a wspólne życie z Arturem jest dobrze zorganizowane.

Dzieciaki zgodnie się razem bawiły w pokoju Michała, a my – rozochoceni fajną atmosferą – postanowiliśmy się jeszcze spotkać. Myślałam, że nasze wspólne plany rozjadą się w dwa różne kierunki wraz z każdym – upływającym od wizyty – tygodniem. Tymczasem Monika odezwała się, zmobilizowała nas do wyjścia z rozgrzanego kominkiem domu.

Brrrr. Osiem stopni i wiatr, a my zaplanowałyśmy ognisko. Wszystko po to, by móc odsapnąć trochę od garów, prania i sprzątania, a dzieciom napełnić główki fajnymi wspomnieniami ze spotkania. Pojechaliśmy nad jezioro, zabierając ze sobą drewno, patyki, kiełbasę i ziemniaki przygotowane przez Gospodarzy. Góry Sowie rysowały się na horyzoncie.

Otuleni w ciepłe kurtki i czapki, rozpaliliśmy ogień. Michał podkradał Arturowi siekierę, gdy tylko spuściliśmy syna z oka. „Gdzie jest kisiera?” – i próbował rąbać patyki, jak to nauczył go kiedyś Tata. Dużo mniej absorbująca była trójka pociech Moniki i to razem wzięta. Ha ha ha. Dzieci biegały na placu zabaw oraz olbrzymiej trawiastej przestrzeni wokół. Były na tyle blisko, że  mogliśmy mieć je na oku, na tyle daleko natomiast, że złapaliśmy mroźny oddech w płuca i odpoczęliśmy. Mała Zosia przybiegała tylko, by skulić się w kłębek i ogrzać w cieple palonych gałęzi.

Kiedy ogień nabrał siły, a w palenisku zaczął czerwienieć żar, dzieci nabiły kiełbaski na druciane patyki z drewnianą rękojeścią. Te kije pospawał Dziadek Karolinki, Karola i Zoni – całkiem solidna, schludnie wykonana robota, aż pozazdrościłam. Monika i Artur poczęstowali nas swojską wędliną i chlebem. Jakie to było pyszne! Kocham jedzenie eko, bo ma zupełnie inny smak, niż sklepowe, wysycone chemią produkty. Z trudem opanowałam się, by nie zasłużyć na miano pasibrzucha. Smak tej kiełbasy robionej przez seniorów rodu do teraz powoduje u mnie ślinotok. Gdybym tylko miała gdzie w ogrodzie postawić wędzarnie…

Michał zadeklarował, że tym razem postara się nie spalić mięsa i po dwóch minutach pieczenia oznajmił, że jego kiełbaski są już gotowe do spożycia. Próbowaliśmy tłumaczyć, że w środku są zimne, ale syn najwyraźniej był głodny, przez co żaden argument nie był dla niego wystarczająco przekonywujący. Jadł więc swoją porcje na pół zimno, zagryzając podwędzoną na ogniu kromką.

Naszym Gospodarzom udało się stworzyć atmosferę, którą będziemy wspominać latami. Nawet mroźny wiatr nie był wstanie ostudzić naszego zapału.

Wokół biesiadujących ganiały dwa wielkie psiska. Jeden pochwycił folię z masłem i ganiał po trawie, żrąc w biegu tłuszcz wraz z opakowaniem. Nieźle nas rozbawił ten – owczarkopodobny kundel. To już drugi raz w tym roku, kiedy okrada nas z jedzenia jakiś nienasycony zwierz.

Artur zabrał dzieci na spacer, w pobliżu były tory i spory staw z łabędziami.

Pierwszy raz w życiu spróbowaliśmy pieczonych pianek. Ten zwyczaj przywędrował do nas bodaj z Ameryki. Nabijaliśmy słodycz na kijek i lekko opiekaliśmy z zewnątrz. Środek pianki stawał się wtedy półpłynny. Początkowo nie chciałam się skusić nawet na kęs, lecz po pierwszym ugryzieniu zachwyciłam się deserem. Już rozumiem fascynację pieczonymi piankami – to jest po prostu bardzo smaczne. Ciągnąca się, słodka poduszeczka rozbawiła nas nie raz, kleiła się do ust, twarzy i palców.

Postanowiliśmy też upiec ziemniaki, a że chłód stawał się dotkliwy, chcieliśmy z Arturem nieco przyspieszyć proces przygotowywania bulw. Dołączając do tego moje niedoświadczenie w tej materii, przyszło nam jeść aromatyczny, uwędzony miąższ ziemniaka, wygrzebywany widelcem spod grubej, spieczonej, niejadalnej wręcz skorupki. Z dzieciństwa pamiętam, że do pieczenia powinno być dużo rozgarniętego żaru z paleniska. Na niego narzuca się bulwy i otula rozgrzanymi kawałeczkami żaru od góry. Muszę przyznać, że wędzony smak wnętrza ziemniaka był niezwykły i warto było spiec tę skórę na węgiel.

Po powrocie dzieci skupiły się na zabawie, a my na wypoczynku. Pogłos w przedpokoju był tak natężony, że uciekaliśmy przed szczebiotem naszych rozochoconych pociech w kąt sporego salonu. Monika opowiadała, że u nich w domu zawsze jest gwarno, wesoło, dzieci wspólnie szukają sobie zajęć. Mieliśmy okazję się o tym przekonać, bo zaprosiły nas na przedstawienie. Było to zabawne, rozczulające. I gdzieś tak z tyłu głowy przemknęła myśl, że w dorosłym życiu ta trójka będzie dla siebie olbrzymim oparciem. Mimo usilnych starań, wszelkich zabiegów, Michał niewiele ma wspólnych tematów z Szymonem. Różnica wieku, temperamentu oraz intelektu jest u moich synów niczym przepaść nie do pokonania. Michał uwielbia sport, gotowanie, kartografię i pociągi. Jest indywidualistą. Szymonowi radość sprawia muzyka i zwierzęta, źle znosi samotność. Ciężko im spotkać się w pół drogi, bardzo mnie to boli.

Mieliśmy ambitny plan, by imprezować do późna. Dotlenieni, nasyceni wrażeniami, dość szybko opadliśmy z sił. Wspólnie ustaliliśmy, że warto wypocząć przed kolejnym, emocjonującym dniem. Nasi Gospodarze oddali nam do wyłącznego użytku całą kondygnację domu. Zanim udaliśmy się na spoczynek, podziwialiśmy jeszcze ogrom pracy włożony w remont pokoi. Monika i Artur mają bardzo dobry gust i świetnie urządzili salon i jadalnię. Skromnie odparli, że jest to zasługa kolorowych katalogów, które uważnie wertowali. Sądzimy jednak z Jackiem, że te pomieszczenia odzwierciedlają jedynie, albo aż to, jak dobrze funkcjonuje ich rodzina. Pracowici, zżyci i kochający się. To widać w każdej, misternie wykonanej półeczce, fotografiach, miękkich poduchach, czy barwnych – dobranych kolorystycznie do wnętrza – serwetkach. W tym domu jest dobra energia, jest moc.

W niedzielę nasi Gospodarze pojechali w piątkę do kościoła. Zostaliśmy w domu, bo Michał nie usiedzi w ciszy i skupieniu przez godzinę, nie ma więc sensu, by przeszkadzał w modlitwie innym. W tym czasie przyprawiłam i pokroiłam żeberka na obiad. Monika sugerowała, bym zostawiła po dwie kostki w każdej porcji, co też uczyniłam. Zanim wymieszałam mięso z gotową przyprawą wraz z miodem – rekomendowaną przez znanego, francuskiego kucharza – zamknęłam pory żeberek na gorącej patelni z odrobiną oliwy. Potem koleżanka wyciągnęła szybkowar z Ikei, wrzuciła mięso i zalała je wodą. Po około 20stu minutach otworzyła naczynie, w którym potrawy gotują się pod ciśnieniem. Mięso nie odchodziło jeszcze od kości i było dramatycznie ostre. Dzieci by tego nie zjadły na pewno. Dziękowałam wtedy Bogu, że nie podkusiło mnie, żeby wrzucić podwójną porcję ziół, co początkowo miałyśmy w planach. To była nowa, niesprawdzona jeszcze przyprawa i okazała się niezwykle pikantna. Próbowałyśmy ratować sytuację. Wrzuciłyśmy więc do garnka pokrojoną cebulę, by się rozgotowała i zagęściła konsystencję sosu oraz wlałyśmy cały słoiczek przecieru pomidorowego. Do tego trochę oregano i tymianku i…Żeberka wyszły wyborne! Lekko słodkawe, pachnące. Sos po zblendowaniu przypominał ten, który towarzyszy rybie w pomidorach z puszki. Parowar mnie zachwycił. W 40 minut mieliśmy potrawę, przy której normalnie trzeba by stać ze dwie godziny. No i udało się zachować wartościowe substancje, które nikną pod wpływem długiego przetwarzania. Do tego domowa, doprawiona śmietaną sałata i surówka warzywna. Mniam!

Mój Mąż był zaskoczony troską i gospodarnością Moniki. Dziewczyna sprawiła, że czuliśmy się mile widzianymi gośćmi, a jej Druga Połowa jest równie życzliwa.

Po obiedzie ubrani ciepło i schludnie, pojechaliśmy na spacer. Dzieci w skateparku przeszurały ubraniami tak, aż nam się włos na głowie jeżył. Przecież tor do jazdy na deskorolce może służyć za zjeżdżalnię, prawda? Przynajmniej tak sądziły dzieciaki, ha ha ha. Mam nadzieję, że moja koleżanka doprała potem te ubrania.

Zdecydowanie łatwiej było poskromić synów i córki w parku linowym, gdzie była tyrolka. Początkowo przyglądałam się zabawie dzieci, lecz chłód przeszywał mnie na wskroś. Szymek, ubrany niczym przybysz z Syberii, grzecznie przyglądał się rozbawionemu braciszkowi. Nie widziałam tam żadnego urządzenia, które mogło by posłużyć dziecku z porażeniem mózgowym. Smutne. W całym kraju jest ten sam problem.

Żeby rozgrzać krwiobieg, zaczęłam wygłupiać się z Michałem, potem dołączyły do nas dzieci Gospodarzy. Po każdym zjeździe na tyrolce, wciągałam pasażera z powrotem na górę liny i tak zabawa była powtarzana po kilka razy dla każdego uczestnika. W ten sposób można było nacieszyć się atrakcją, a nie spędzić większość czasu w oczekiwaniu na pojedynczy zjazd. Sama wykorzystywałam każdą chwilę na zabawę, gdy huśtawka była wolna. Czemu nie? Było super, zrobiło mi się naprawdę gorąco, a przy okazji zaplusowałam u dzieciaków. Mam nadzieję, że zapamiętają tyle, że z Ciocią Igą można się wyszaleć. Ha ha ha.

Chciałam się podzielić z Mężem błękitną czapką, ale ten wybrał walory estetyczne nad zdrowotnymi. Innymi słowy marzł cholernie, a nakrycia głowy nie założył. Cały Jacek…Odgrażałam się nawet żartobliwie, że się z nim rozwiodę, jeśli się przeziębi. Nie ma nic gorszego niż chory i marudzący chłop.

Przed powrotem do domu wypiliśmy jeszcze kawę, zagryźliśmy słodkim ciastem i spakowaliśmy naszą rodzinę do wana. W garści trzymałam paczuszkę bombek z czasów PRL-u. Cudowne grzybki z pękatymi brzuszkami zawisną na naszej choince.

Przyjaźni z czasów studiów nie zostało wiele. Rozpadły się znane mi paczki znajomych. Po tych kilkunastu latach mogę poznać lepiej ludzi, którzy kiedyś tworzyli hermetyczne społeczności i byli niedostępni. Co ciekawe, Monika wspomina mnie zupełnie inaczej, niż ja zapamiętałam sama siebie z tamtych lat. Widocznie oskarowo odegrałam rolę pewnej siebie i przebojowej dziewczyny. To, co mnie martwiło, bolało i gniotło, ukrywałam gdzieś w głębi siebie. A najbardziej, czego pragnęłam w tamtym czasie, to był przyjaciel, przy którym czułabym się bezpiecznie. Teraz mam najlepszego i najwierniejszego Przyjaciela – mojego Męża. I cieszę się, że mam fajnych Znajomych, do których można wpaść na weekend i świetnie się bawić.

***

 

4 thoughts on “Bielawa

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *