#wgóryzmpd

Wielkanoc 2018 cz.1 Biskupia Kopa 889 m. n.p.m.

Kiedyś Wielkanoc oraz Boże Narodzenie obchodziliśmy bardzo uroczyście. Przygotowania zaczynałam już miesiąc wcześniej i byłam dumna z moich urodziwych stroików, pysznych potraw, przede wszystkim z panującej w domu bardzo rodzinnej atmosfery. Dziękowałam Bogu, że nie muszę czuwać przy łóżku syna w szpitalu. Odpoczynek na naszej kanapie w salonie i kawa w ulubionym kubku – to był szczyt moich marzeń, gdy Szymuś był malutki.

Zeszły rok był dla nas przełomowy. Odkąd zaczęliśmy pracę z fizjoterapeutą Maćkiem, bardzo gwałtownie otworzyły się przed nami zupełnie nowe możliwości! Szymon bardzo szybko nauczył się podpierać, siedzieć, podnosić, kroczyć na własnych nóżkach. I choć wychodzi mu jeszcze dość koślawie, to jednak z każdym tygodniem syn utrwala zakodowane wzorce i ma coraz lepszą władzę nad ciałem. Z dnia na dzień – dosłownie – zaczyna prezentować coraz to nowe umiejętności.

I zmienił się nasz Szymon, nie tylko fizycznie…Domaga się wszelkich aktywności i nigdy nie ma dość! Nasze rodzinne wędrówki po górach to dla niego substytut normalnego poruszania się. Rytmiczne kołysanie oraz bodźce czuciowe, mocno dostymulowały mózg marginalnie skrajnego wcześniaka. Docisk do klatki piersiowej Tatusia, skłaniał Szymona do wzmożenia wysiłku oddechowego. Efekt? Znaczący wzrost pojemności płuc dziecka. Podczas kataru nie potrzebne są już sterydy, najczęściej synowi wystarczy tylko inhalacja ze srebra koloidalnego. Zaczęliśmy dostrzegać, jak wiele pozytywnych zmian nastąpiło w naszym życiu, odkąd znaleźliśmy odwagę, by zacząć wieść z porażonym dzieckiem ciekawe i aktywne życie. Porzuciliśmy świąteczne rytuały na rzecz wspólnie spędzanych chwil na łonie natury. Nagle okazało się, że barszcz z uszkami smakuje wybornie, gdy odgrzany jest na kuchence turystycznej. I kiedy – zmęczona i zziębnięta – siorbię go z metalowego kubka, patrząc przez okno na ośnieżone szczyty Karkonoszy…Odnalazłam spokój.

W Wielkanoc udałam się z Michałkiem do kościoła, by poświęcić pokarmy. Bardzo ciekawie prezentowały się jaja farbowane w łupinach cebuli. W koszyczku znalazły się też nadzwyczajnej urody ciasteczka, które niespodziewanie dostaliśmy w prezencie od Czytelniczki Kurlandii. Wiem, ile trzeba było włożyć pracy w te bajecznie kolorowe jaja, zajączki i baranki, dlatego podziękowałam od serca. Mocno rozczulił mnie gest Anety. Pokazała, że można mieć rozbieżne opinie w wielu kwestiach, ale szanować się wzajemnie i darzyć serdecznością. Bardzo cenna lekcja w obecnych czasach.

Przygotowałam jeszcze treściwy żurek na wędzące, który następnie wlałam do butelek i spakowałam na wyjazd. W pierwszy dzień świąt postanowiliśmy zdobyć Kopę Biskupią (890 m. n.p.m.) w Górach Opawskich, które są najdalej na wschód wysuniętym pasmem polskich Sudetów. A że Głuchołazy położone są stosunkowo blisko Głubczyc, w naszych głowach zrodził się szalony plan…

Zaparkowaliśmy wana po czeskiej stronie w miejscowości Zlate Hory i udaliśmy się zielonym szlakiem na najwyższe wzniesienie województwa opolskiego. W żyłach kwarcytowych znajdowano niegdyś pokłady złota, którego wydobycie miało znaczący wpływ na rozwój osadnictwa. Około 500 r. p.n.e. pojawili się tutaj Celtowie, którym przypisuje się pierwsze próby pozyskiwania cennego kruszcu. Odkąd w 990 roku ziemie te zajął Mieszko I, były one we władaniu Piastów. Złotonośne tereny były powodem napięć między książętami śląskimi i morawskimi. Na początki XII wieku Bolesław Wysoki podarował Góry Opawskie swojemu synowi Jarosławowi, który był biskupem wrocławskim. Z ziem tych utworzono księstwo nyskie, przez kolejne wieki będące we władaniu biskupów wrocławskich. Rozpoczęli oni kolonizację, sprowadzając m.in. wykwalifikowanych górników z Frankonii. Z czasem jednak górnictwo przestało być opłacalne, a mieszkańcy zaczęli zajmować się tkactwem.

Szlak o tej porze roku nie był nadzwyczajnie malowniczy, jednak miejsce to już zawsze kojarzyć nam się będzie z sędziwymi drzewami przy kapliczce św. Rocha.

Powstanie budowli związane było z epidemią dżumy, która miała miejsce podczas wojny 30-letniej. Mieszkańcy modlili się żarliwie do świętego Rocha i ślubowali postawienie kaplicy po ustaniu zarazy. Została ona poświęcona w 1666 roku. Niemal sto lat później stacjonujące tu wojska austriackie wycofały się pod naporem wojsk pruskich. Wtedy też kościół spłonął, a po kilkunastu latach odbudowano go pod postacią barokowej bryły. Strategiczne położenie ponad miastem spowodowało, że miejsce to było zainteresowania wojskowych i w styczniu 1797 roku ponownie doszło tu do starć podczas tak zwanej wojny ziemniaczanej. Od strony Nysy podeszły pod miasto wojska pruskie w sile 12 000 ludzi. Rozpoczął się silny ostrzał artyleryjski, a następnie podejście na wzgórze, które było mocno oblodzone, co skończyło się załamaniem ataku i porażką prusaków. Ogromne siły pruskie nie potrafiły poradzić sobie z zaledwie kilkusetosobowym oddziałem wojsk austriackich. Prusacy nie byli też świadomi, z jak mało licznym przeciwnikiem mają do czynienia, bowiem Austriacy użyli fortelu: wokół kaplicy chodziły wciąż te same oddziały, sprawiając wrażenie, że napływając coraz to nowe jednostki. W bitwie zginęło 6 Austriaków, a po stronie pruskiej straty dochodziły do 1000 osób. Wielu Prusaków zdezerterowało, pozostawiając  po sobie blisko dwa tysiące porzuconych karabinów. Na pamiątkę tych wydarzeń nad nad chórem w kaplicy znajduje się fresk przedstawiający bitwę, a w sierpniu rozgrywana jest inscenizacja walk, w których biorą udział oddziały w historycznych strojach.

Po drodze mijaliśmy wiele zroślaków, które powstały na skutek uszkodzenia nasiona. Podzieliło się ono dając życie wielu niezależnie funkcjonującym pniom. Wyhodowane przez nas dęby niestety nie przetrwały zimy, za co się obwiniam. Mogłam umieścić je na poddaszu i otoczyć bardziej staranną opieką. Czasu jednak nie cofnę.

Szlak przecinał kilkukrotnie drogę asfaltową, która wiła się zygzakiem po zboczu. Następnie naszym oczom ukazała się imponująca grupa skał zwana Mnichami. Okrążyliśmy ją z Michałkiem, napotykając na liczne pofałdowania i spękania, zasiedlone przez mchy i porosty. Góry Opawskie zbudowane są głównie z dewońskich fyllitów (drobnoziarnistych łupków krystalicznych należących do skał metamorficznych), stosowanych dawniej do pokrywania dachów i ścian domu. Skały najwyższej części pasma to przeobrażone osady morskie, sięgające okresu sprzed 400 milionów lat.

Z polany widać już było wieżę na szczycie. Patrząc na to wzniesienie nie przypuszczaliśmy, jak męczące będzie schyłkowe podejście.

Droga na Biskupią Kopę prowadziła nas przez malowniczy bukowy las. Jesienią musi być tutaj zjawiskowo pięknie. W odległości kilkuset metrów od wierzchołka, szlak był wymagający. Na stosunkowo krótkim odcinku przyszło nam pokonać 140 metrów przewyższenia. Brakowało mi oddechu. Coraz silniej odczuwaliśmy podmuchy zimnego wiatru, smagającego nas po rozgrzanych głowach. Miałam pewność, że pod wieżą nie zabawimy długo, w obawie przed wychłodzeniem. W otwartym kiosku prowadzonym przez Czecha kupiliśmy pamiątkową kartkę pocztową z żartobliwą ilustracją, którą to wkleimy do dzienniczka wypraw i podbiliśmy pieczątki w książeczkach. Skosztowałam też grzanego wina, które to wyjątkowo smakuje mi w górach, gdy jestem zziębnięta i zmęczona. Wieża była jeszcze w remoncie, więc zrobiliśmy pamiątkową fotografię przed budowlą i udaliśmy się niebieskim szlakiem w drogę powrotną.

Niegdyś na szczycie stała konstrukcja drewniana, mocowana do pobliskich drzew, ale runęła po zaledwie kilku latach użytkowania. Kamienną wieżę o wysokości 18 metrów zbudowano w 1898 roku z okazji jubileuszu 50-lecia panowania cesarza Franciszka Józefa I. Widać z niej rozległe pasma Jesioników z najwyższym szczytem o nazwie Pradziad, który zdobyliśmy w zeszłym roku oraz Masyw Śnieżnika, Góry Złote, dwa zbiorniki zaporowe: Nyski i Otmuchowski. Biskupia Kopa swoją nazwę zawdzięcza biskupom wrocławskim, którzy otrzymali te ziemie w 1474 roku.

Dzięki drogowskazom zorientowaliśmy się, że jesteśmy niedaleko górskiego domu turysty PTTK „Pod Biskupią Kopą”. Ciekawość była silniejsza, udaliśmy się w tamtą stronę.

Widok był zaskakujący: schronisko sterczało na nagim wzgórzu. Znaleźliśmy się na rozległej przestrzeń bez drzew, gdzieniegdzie straszyły martwe kikuty…Niepokoił mnie ten krajobraz. Jakby ktoś rzucił na niego urok. Stalowe niebo nad nami jedynie potęgowało to dziwne uczucie, które towarzyszyło mi w drodze do schroniska…

Wyjaśniono nam, że sprawdzą tej klęski było…niewielkie stworzonko, drążące w drewnie całkiem urodziwe tunele. Kornik drukarz dosłownie zmiótł z powierzchni ziemi ogromny, dojrzały las. Niegdyś dom turysty otoczony był bujną roślinnością. Teraz pod nogami można znaleźć liczne ślady żerowania tego żarłocznego chrząszcza. Po drodze widzieliśmy wiele malutkich, znakowanych na biało drzewek, które w 20-25 roku życia drzewostanu zamienią się w młodnik. Tyle czasu musi minąć, zanim stoki wokół schroniska pokryją się gęstą połacią zielonych, zdrowych świerków. Niektóre miejsca w Górach Opawskich zalesione zostały już dużo wcześniej i drzewka były wyższe od nas.

Dzieje schroniska pod Kopą Biskupią sięgają 1923 roku, kiedy galopująca inflacja w Niemczech doskwierała turystom i na zjedzenie posiłku w schronisku Rudolfsheim mogli pozwolić sobie nieliczni. Zadecydowano o postawieniu budynku po polskiej stronie, a dużą część prac wykonali turyści, którzy przy okazji wycieczek wnosili materiały budowlane. Wojskowy barak szybko postanowiono rozbudować, bowiem schronisko odwiedzało nawet 100 tysięcy osób rocznie. Wtedy powstała też nowa droga. Przed wojną dzierżawcą obiektu był Hans Matter, posiadający tresowanego osiołka. Mądre zwierzę schodziło samo do wsi i przynosiło na grzbiecie zakupy.

Rozejrzeliśmy się po sali…Przy wejściu Michałek wybił własnoręcznie monetę, którą zachowaliśmy na pamiątkę. W rogu pomieszczenia znajduje się terrarium z żółwiem, do którego chłopcy chętnie zaglądali. Wiszące na ścianie krawaty to natomiast przestroga dla zbyt eleganckich gości.

Takich żartobliwych akcentów w domu turysty jest więcej, choćby wskaźnik pogody. Ja bym dodała jeszcze napis: „Uprzejmie informujemy, że po zmroku jest ciemno”. Ha ha ha!

Z miejscem tym związana jest też legenda o Jaśkowym Głazie…

Dawno temu na górze Oster, tak bowiem nazywała się kiedyś Biskupia Kopa, żył sobie skrzat imieniem Ludosza. Skrzat otrzymał od Pradziada pod opiekę okoliczne ziemie i miał strzec ukrytych w niej skarbów. Był skrzatem bardzo złośliwym dając się ludziom we znaki, jednak od czasu do czasu zdarzało mu się robić dobre uczynki. Na dobry humor Ludoszy natrafił pewien młodzian imieniem Jaśko, który poszukiwał złota. Nieopodal szczytu nagle przed Jaśkiem pojawił się skrzat, który stuknął laską w ziemię w miejscu obecnego schroniska. Ta rozstąpiła się i oczom młodzieńca ukazała się grota pełna skarbów. Zanim jednak skrzat pozwolił Jaśkowi zabrać tyle złota ile uniesie, ostrzegł go, że schodząc z góry nie wolno mu będzie pod żadnym pozorem obejrzeć się za siebie. Jaśko napełniwszy kieszenie kosztownościami schodził z góry, gdy nagle za sobą usłyszał głośny grzmot. Zapomniał o przestrodze, przestraszony odwrócił się i w tym momencie został zamieniony w wielki kamień. Głaz ten ciągle stoi obok schroniska i przypomina wszystkim przechodzącym obok o niegodziwym podstępie Ludoszy. Jak głosi przepowiednia, Jaśko może z powrotem stać się człowiekiem. Potrzebna jest tylko niewiasta bez grzechu i o cnotliwym sercu, która przytuli się do kamienia i w tym momencie Jaśko wróci do świata żywych.

Niedaleko natrafiliśmy na obraz Matki Boskiej z Dzieciątkiem, który według podań ludowych, upamiętnia miejsce śmierci drwali przygniecionych drzewem. Kilka lat temu został odrestaurowany i poświęcony.

Tak wyglądało podsumowanie naszej wycieczki. Punkty GOT uzupełnię, gdy Mąż wypełni książeczki.

Matko Boska!!! – krzyknęła Ciocia Dana na nasz widok. Wtargnęliśmy do jej gospodarstwa – żartobliwie zwanego Kurlandią – zaopatrzeni w niemal 3 litry żurku i święcone jaja. Prima Aprilis! – wykrzykiwałam rozbawiona. Nie zapowiedzieliśmy wcześniej naszej wizyty, by nie dokładać Gospodyni obowiązków. I tak w spiżarni znalazło się ciasto, które zjedliśmy ze smakiem. Właśnie ta gospodarność Cioci zachwycała mnie odkąd pamiętam i stała się zachętą do zbudowania mojego własnego świata szczęśliwej, spełnionej kobiety…

Źródło:

* „Przewodnik Góry Opawskie. Zlatohorska Wrchovina” Waldemar Brygier

** „Sudety dla aktywnych” Robert Szewczyk

*** www.polskaniezwykła.pl

**** www.biskupiakopa.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *