Z ŻYCIA WZIĘTE

Wielkanoc

Plan był: na święta Michałek jedzie na leśną polanę do Dziadków, my z Szymkiem na koniec Polski do Teściów i Mateuszka, moja Mama – będąc przejazdem na Dolnym Śląsku – zatrzymuje się w naszym domu, pilnuje zwierząt, a na świąteczny obiad jedzie do centrum miasta do mojego brata – piętnaście minut drogi, może dwadzieścia. Logistyczny majstersztyk.

Kilka dni przed Wielkanocą młodszy syn dostał kataru, którym to zaczął wymiotować. Michał natomiast rozkaszlał się i pierwszy raz od czterech czy pięciu lat zdecydowałam się podać mu antybiotyk. Ani Sambucol, ani Pulneo, ani inhalacje ze sterydów nie przynosiły poprawy, a na gardle dziecka narósł biały nalot – angina. Mimo infekcji syn czuł się bardzo dobrze, nie gorączkował. (Nie zawsze przy anginie jest wysoka temperatura!) Skoczyłam tylko z synem do pediatry po receptę, a lekarka potwierdziła moją diagnozę i pochwaliła za podjęte działania. Po konsultacji z Babcią Marysią postanowiliśmy nie łamać dziecku serca: zdrowy czy chory – Michał zgodnie z planem pojechał do Dziadków, za którymi był piekielnie stęskniony. Tyle udało się zrealizować, reszta to już katastrofa…

Owszem, dom był pięknie wysprzątany…W oknach zawisły nowe, śnieżnobiałe firanki z gipiurą, w kryształowym flakonie stały pięknie rozwinięte, pełne bazie. Jajka w tym roku malowałam z Michałkiem w Środę Wielkanocną, wyszły przepięknie nasycone kolorem. Nie korzystaliśmy z ogólnie dostępnych farbek z proszkiem zawiniętym w papierkach, lecz z zupełnie innych niż dotąd barwników kupionych w Auchan (większe opakowanie z innym obrazkiem, nie zachowałam niestety). Dodatkowo zrobiliśmy jaja dwukolorowe, zdobione złotą folią. Zgodnie z instrukcją trzeba było używać rękawiczek jednorazowych, lecz te kleiły się do ciepłego jajka, trudno było schludnie rozprowadzić barwnik. Zaczęłam go więc wcierać palcami. Moje ręce wyglądały po tym zabiegu strasznie, jednak barwnik całkowicie zmył się, gdy wyszorowałam skórę mleczkiem wybielającym. Potem jajo owijaliśmy folią i pocieraliśmy paznokciem. Jaja lśniły złotymi smugami, natarliśmy je jeszcze masłem.

Ułożyłam pisanki w kolorowym, szklanym koszyczku niegdyś należącym do Babci Lodzi. Bardzo starałyśmy się z Mamą tchnąć w mury domu świąteczną atmosferę. Miałam olbrzymią frajdę we wspólnym gotowaniu. Żurek, pieczona biała kiełbasa, śledzie z cebulą, jabłkiem i rodzynkami, schab faszerowany żurawiną, doprawiony miodem, cynamonem, kolendrą i pieprzem, kaczka z jabłkami, papryka faszerowana, szarlotka…Jacek pojechał poświęcić pokarmy i na tym skończyły się świąteczne rytuały.

Nie było rodzinnych spacerów, które są naszą tradycją. Nie mogliśmy wspólnie pójść do kościoła z rodziną, choć – w obliczu bieżących wydarzeń na świecie – miałam na to szczególnie silną ochotę. Szymon urządzał koncert zgrzytania zębami, co wyprowadzało nas z równowagi. Jednym cięgiem, rytmicznie trzeszczał i żadne prośby, ani groźby nie przynosiły nam wytchnienia. Po nieprzespanych nocach nie udało mi się namówić Męża na zagranie choćby w planszówkę. Siedzenie od rana do wieczora przed telewizorem potęgowało moją frustrację. Z nudów próbowałam chwytać się jakieś roboty, co nie spotkało się z przychylnością ze strony Jacka „przecież są święta, nie wypada”. Na okrągło telewizja i tablet… i foch za moje próby robienia czegokolwiek innego. Gdybym chociaż mogła wyplewić ogród, złapać  trochę promieni słońca…Nie wolno.

Mieliśmy niespodziewanych gości, dzięki czemu choć przez chwilę poczułam świąteczny nastrój. Za sprawą wizyty Cioci i Wujka, których to uwielbiam za ich niesamowitą serdeczność oraz ich syna i jego małżonki, do domu na chwilę wróciła radość i entuzjazm. Na chwilę, bo Mąż nie planował się jednak rozchmurzyć. Mniej mnie męczy obsługa porażonego i absolutnie niesamodzielnego Szymona, niż widok nadąsanego – nie wiadomo o co – chłopa. Wrrrr! Tak przynajmniej siedliśmy razem przy stole i nagadaliśmy się za wszystkie czasy. Wspaniała niespodzianka, zapraszam częściej!

Przyznam szczerze, że z ulgą przyjęłam nadejście wtorku. Wyszłam z domu i łaziłam po sklepach z ubraniami, na znak protestu postanowiłam władować energię w poprawę wyłącznie własnego wyglądu i samopoczucia. Nakreśliłam więc mocny makijaż, odwiedziłam fryzjera. Iga mądrzeje, nie zamierza na siłę starać się za dwoje. Trudna lekcja do odrobienia dla wszystkich, gdy rozpieściło się bliskich do szpiku kości…

Michałem wrócił do domu bardzo zadowolony i trochę stęskniony. Opowiadał o wspinaczce po belach siana, jeździł z Ojcem na skuterze. Oczywiście zabrakło czasu na zbicie wszystkich budek lęgowych, lecz dwie gotowe Michałek „opchnął” Dziadkowi za stówę. Niezły biznesmen, ha ha ha. Zając przyniósł blondynkowi „Gerenala Griwersa”, a za zgromadzone kieszonkowe i dofinansowanie od Babci Uli, dokupiliśmy też „Lojda Wejdera”. Mała gaduła wypełniła pustą przestrzeń szczebiotem.

***

4 thoughts on “Wielkanoc

  1. Haha..mojego męża za to bolał brzuch i przez całe święta nie byłam w stanie stwierdzić(mimo diagnozy lekarskiej),czy seria wzdychan,stekan i przewracania oczami jest odmiana męskiej grypy czy czymś poważnym.

  2. A ja tam Jacka rozumiem. Po całym tygodniu zasuwania w pracy, szczególnie, że w czwartek i piątek przed świętami była ogromna masakra-dużo stresu i pracy na tempo, o niczym innym nie marzyłam, jak żeby całe święta spędzić z książka i telewizorem i żeby nikt nic ode mnie nie chciał. Niestety nie miałam na to szans-trasa przez pół Polski do teściów, a na miejscu mój 5-latek zafascynowany wiejskim i górskim otoczeniem, cały czas wyganiał mnie na dwór i zmuszał do łażenia po pagórkach i odkrywania „atrakcji” na ogromnym terenie dziadków. Ech, odpocznę na emeryturze 😉

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *