#wgóryzmpd

Tatry dzień 9 i 10 Dolina Pięciu Stawów 1670 m. n.p.m. , Wiktorówki

Dzień 9

Ostatnie dni naszego urlopu były słoneczne i ciepłe. Chociaż pobolewało mnie gardło i czułam się niewyraźnie, postanowiłam, że nic odwiedzie mnie od spełnienia wielkiego marzenia: Jacek i ja chcieliśmy zobaczyć Dolinę Pięciu Stawów. Jak postanowiłam, tak zrobiłam: w towarzystwie Męża i dzieci powędrowałam do raju. Bo jeśli raj istnieje, to właśnie tak wygląda…

Spójrzmy na mapę…

Początek drogi na Morskie Oko oraz do Doliny Pięciu Stawów rozpoczyna się w tym samym punkcie: Palenica Białczańska. Ten odcinek do Wodogrzmotów Mickiewicza i dalej to szosa. Najnudniejszy, najbardziej wkurzający odcinek trasy w Tatrach: las zakrywa widok na góry, w powietrzu czuć zapach zdzieranego asfaltu i do tego ogrom ludzi wokół.

Podjęliśmy decyzję, żeby pojechać wozem. Opłata jest ta sama bez względu na to, czy jedziemy tylko do Wodogrzmotów czy pod same Morskie Oko: 50zł za głowę (dzieci do 3 roku życia bezpłatnie). Wcześniej długo studiowałam trasę i wiedziałam, że będziemy musieli skorzystać z usług zaprzęgu. Szymon nie paczka pierza, a przed nami długa wędrówka…Następnym razem wystąpimy do TPN po specjalne zezwolenie na wjazd autem ze względu na niepełnosprawność Szymona, trzeba to zrobić z wyprzedzeniem.

Przysnął Słodziak na kwadrans.

Potem czekała nas dłuższa wędrówka zielonym szlakiem wzdłuż Doliny Roztoki. Z mapy wynika, że ma ona trwać półtorej godziny. Przeliczam trasę zawsze „razy dwa” i dzięki temu zapasowi czasu cała podróż odbywa się spokojnie, robimy dłuższe postoje i udaje nam się wracać przed zmierzchem. Pierwszy odcinek prowadził dość stromo pod górę, a potem długo szliśmy wzdłuż Potoku Roztoki. Przypomniała mi się lektura szkolna o jelonku Rogasiu, którą – wracając z urlopu – wysłuchaliśmy w aucie. Warto puścić dzieciom audiobooka czy muzyczne słuchowisko, czas szybciej mija i podróż nie jest nużąca. Jackowi udało się jakoś połączyć mój telefon z radiem samochodowym poprzez Bluetooth. Mając dostęp do internetu, można pobierać pliki choćby z YouTube. Opisy przyrody sporządzone przez Marię Kownacką były soczyste, barwne i niesamowicie pobudzające wyobraźnię. Potem tylko okazało się, że to nie ta Roztoka, którą szliśmy…

https://www.youtube.com/watch?v=yq_tdFTvEss

Droga doprowadziła nas do Buczynowej Siklawy…

Wzdłuż strumienia tętniło życie. Różowa Wierzbówka Kiprzyca przyciągała motyle i drobniejsze owady. Na Podhalu roślina ta potrafi rosnąć w olbrzymich skupiskach.

Wysokie góry budziły nasz podziw, a wokół – gdziekolwiek sięgnąć wzrokiem – można było złapać aparatem zjawiskowy kadr. Zrobiliśmy bardzo wiele pamiątkowych fotografii.

Pierwszy wodospad widzieliśmy z oddali. Kolejną godzinę wędrowaliśmy pod samą Wielką Siklawę – największy wodospad w Tatrach. Z każdym krokiem szlak skłaniał do pokonania coraz bardziej stromego wzniesienia.

Zdecydowanie jednak łatwiej jest wejść tą właśnie drogą, a schodzić – krótszym i stromym – czarnym szlakiem. Mogliśmy się delektować widokiem spadającego ze skalnej półki, szumiącego potoku. Wyrósł przed nami – taki olbrzymi, majestatyczny – i huczał potężnym strumieniem wody, a potem wspięliśmy się po śliskiej skale na samą górę.

A za plecami:

Za wzniesieniem naszym oczom ukazała się gładka tafla wody…

Zanim dotarliśmy do schroniska, odbiliśmy w niebieski szlak w stronę Zawratu, bo stąd rozpościerał się najpiękniejszy widok na Wielki i Przedni Staw.

Boże, co za krajobraz! Aż oczy się szkliły, że są takie piękne zakątki na ziemi. Warto było pokonać swoje słabości, by znaleźć się w tak malowniczym miejscu. Byłam mocno wyczerpana, a jednocześnie adrenalina obficie krążyła w żyłach i wysyciłam się szczęściem. Zbierałam w głowie galopujące myśli. Nie mogłam uwierzyć, że udało nam się spełnić kolejne marzenie! Tak wiele ciężkich chwil było za nami, a mimo wszystko staliśmy na brzegu Wielkiego Stawu: Jacek i ja, nasze dzieci – razem. Niewiarygodne!

Chcieliśmy jeszcze zbliżyć się do Czarnego Stawu, ale ponoć czekała nas w sumie dodatkowa godzina marszu, a pogoda zmieniła się w ciągu krótkiej chwili. Nad górami zgromadziły się stalowo-niebieskie chmury, zaczął wiać nieznośny, lodowaty wiatr. Napotkany pracownik TPN sugerował, że schowany za wałem staw jest słabo widoczny, więc lepiej jest zawrócić z synami w stronę schronienia w Dolinie Pięciu Stawów. Z mieszanymi uczuciami posłuchaliśmy rady, bo w głębi duszy mieliśmy z Mężem ochotę iść dalej. Iść, iść…mimo zmęczenia i choroby wędrować dalej. Tak jak Babcia Lodzia zapominała – w lesie – o wieku i bolących stawach, tak ja zapominam o wszelkich bolączkach duszy i ciała, gdy widzę góry.

Pod drodze mijaliśmy chatkę otoczoną głazami. Michał, popychany ciekawością, koniecznie chciał zaglądnąć do środka. Powiedzieliśmy mu, że każdy wścibski wędrowiec zamieniany jest w głaz przez spojrzenie złej czarownicy i dlatego tak wiele kamieni leży wokół domku. Wierzył, nie wierzył…Analizował, jęczał i naciskał. W końcu syn odpuścił, ale kolejnego dnia odparł: „A w tym domu Czarownicy trzeba było wziąć lustro…”. Ot i wymyślił jak dotrzeć szczęśliwie do środka i zaspokoić ciekawość! Myśleliśmy z Jackiem, że pękniemy ze śmiechu.

W schronisku nie zabawiliśmy długo: tłum, zimno i perspektywa deszczu.

Szymona przewinęliśmy na ogumowanym materacyku turystycznym i na wszelki wypadek zapakowaliśmy w kombinezon przeciwdeszczowy. „Tyle wysiłku, by zaraz schodzić?” – jęczał Małżonek… Ja byłam buforem między naszym umiłowaniem gór, a możliwościami i potrzebami trójki naszych dzieci. Wiedziałam, że przed nami długa trasa: czarny szlak w dół, potem marsz do końca Doliny Roztoki i cały asfaltowy odcinek pod Palenicę Białczańską. Daleko.

Zejście było szerokie, ale dość strome. Jeśli ktoś ma lęk wysokości, to na tym odcinku czarnego szlaku może wpaść w panikę. Dróżka, którą wędrowaliśmy wzdłuż potoku, była teraz zaledwie cieniutką wstążką, ledwo widoczną ze szczytu wzniesienia. Szlak i przepaść po lewej…aż cierpła skóra.

Wzięłam Szymona w ramiona, bo Jacek bardzo się męczy podczas schodzenia: bolą go łydki  i stopy. Ja schodzić uwielbiam, a Szymon, przy takiej dawce endorfin w krwiobiegu, wydawał mi się lekki niczym puszyste piórko.

Szczęście mnie uskrzydliło, pod wpływem skrajnie silnych emocji powstał ten wpis:

„Może ktoś teraz przeżywa trudne chwile i boi się kolejnego poranka…Posłuchajcie zatem…Nie macie wpływu na pewne rzeczy w swoim życiu, dlatego spróbujcie je przyjąć jako fakt. Nie jest moją winą, że urodziłam dziecko z porażeniem mózgowym. Dlatego też nie udręczam się tym, nie analizuję, nie roztrząsam. Dla mnie jest naturalne, że mam dziecko niechodzące, niemówiące i z rurą w brzuchu. I tyle. Tak podchodźcie do spraw, które dzieją się niezależnie od waszej woli! Na bardzo, bardzo wiele rzeczy w życiu macie jednak wpływ. I tu trzeba powiedzieć jasno: nikt nie zadba o wasze szczęście lepiej niż Wy sami!!! Wiem…zmęczenie, frustracja, bezsilność… Zdarzało mi się budzić o pierwszej w nocy i nie spać do rana z nerwów. Zdarzało mi się wymiotować ze stresu, chudnąć w szaleńczym tempie, bo mnie zabijały problemy. Znam to…Nie jestem od was mądrzejsza, bardziej zdolna czy wytrzymała. Mam – jak każdy człowiek – swoje mocne i słabe strony. Mam trochę wad, wiele nawet. Jednego mi nie można odmówić: jak sobie coś wbiję do łba, to nie ma zmiłuj. Bo wiem, że moje życie zależy w ogromnej mierze ode mnie! Dlatego dotarłam dziś do Doliny Pięciu Stawów i zeszłam czarnym szlakiem, kangurząc mojego porażonego syna. Doszłam tam mimo przeziębienia i skurczy w prawej łydce. Nie ma rzeczy niemożliwych! Może masz teraz spory problem, boisz się kolejnego dnia…Poradzisz sobie! Powiedz sobie, że dasz radę, bo to Twoje życie i twoje szczęście. Nikt nie zrobi tego za Ciebie, bo to Ty wiesz, co jest dla Ciebie najlepsze. Poradzisz sobie, masz więcej siły, niż myślisz! Siła drzemie w środku i kiedy mówisz sobie, że przejdziesz czarnym szlakiem, to przejdziesz! Mimo wszelkich trudności – przejdziesz!”.

Dla człowieka, który utracił sens życia i pogrążył się w melancholii, tą czarną – stromą i wyczerpującą – ścieżką może być wyjście do fryzjera, albo nawet kilka kroków do sąsiadki z naprzeciwka, by wspólnie napić się z nią kawy. Każdy w swoim życiu boryka się z jakimiś trudnościami, ale bezcenną umiejętnością jest zrobienie kolejnego kroku i kolejnego, byle na przód, byle spróbować powalczyć o własne szczęście. Wtedy, w górach, czułam to lepiej niż kiedykolwiek: mimo wielu potknięć i niepowodzeń po drodze, dotarłam dokładnie tam, gdzie chciałam…

Popatrzyłam na moją rodzinę. Michał – może nie najszybszy i najcelniejszy, ale za to wytrzymały jak koń, przebojowy i coraz lepiej poukładany, samodzielny. Mateusz – mimo drobnej postury i nadwrażliwości – całkiem silny, bystry. Szymcio? Zawsze szczęśliwy, bezproblemowy, wyrozumiały, chłonący życie…I Jacek. Wyjazd w góry oraz wszystko to, co zdarzyło się potem, wskrzesiło iskry w oczach mojego Męża. Docenił, nie raz wzruszył mnie czułością do łez.

W te wakacje wielokrotnie byliśmy we właściwym miejscu o idealnej porze – i to dosłownie. Dzięki temu, niespodziewanie, staliśmy się bogatsi o kilka niezwykłych wspomnień. Tym razem czekaliśmy, aż Baca wraz z psami pasterskimi, przegoni stado do zagrody. Mogliśmy zobaczyć pracę białych Owczarków Podhalańskich. A owieczki pokornie szły tam, gdzie im kazano.

***

Dzień 10 Ostatni.

Słońce było jasne i ciepłe. Początkowo postanowiliśmy się wyspać przed podróżą, ale mama Mateusza była niezadowolona, że odwieziemy chłopca późno w nocy. Zmieniliśmy więc plany i poszliśmy na mszę na Wiktorówki na godzinę jedenastą, a nie na trzynastą – kiedy to do kościoła przychodzą górale ubrani w tradycyjne stroje. Zaparkowaliśmy auto przy drodze nieopodal Zazadni i podążaliśmy marszobiegiem niebieskim szlakiem Doliną Filipka. Trasa prowadziła przez las i była utwardzona, można tam wjechać dziecięcym wózkiem. Trzeba tylko mieć na uwadze, że pod samym sanktuarium są schody. Nadaliśmy takie tempo, że zamiast godziny z hakiem, dotarliśmy na miejsce po trzydziestu minutach.

Mieliśmy wyjątkowe szczęście, bo byliśmy w sto pięćdziesiątą piątą rocznicę objawienia Matki Boskiej Jaworzyńskiej z Wiktorówek. Małej Marysi objawiła się Piękna Pani, a w miejscy wskazanym przez dziewczynkę, stoi teraz pamiątkowa kapliczka.”Sama jesteś Matką. Ulituj się nad moim dzieckiem, żeby kiedyś mnie nie potrzebowało…Abym mogła kiedyś umrzeć spokojna o swojego syna”…

Z tej okazji msza była bardziej uroczysta. Kościół odwiedzam przy szczególnej okazji, swoją wiarę wyznaję uczynkiem dnia codziennego. Kazanie księdza jednak tak mnie poruszyło, że nie byłam w stanie opanować drżenia brody.

Jesteś bogatym człowiekiem? Jedno z pierwszych słów jakie wypowiada dziecko brzmi: „daj”. I rodzice dają, bo troszczą się i dbają o swoje dziecko. Pan Bóg też daje…Czasem jednak zmusza do wysiłku, żebyś zasłużył na to, co otrzymasz. Czy zastanawiałeś się, ile jesteś wart? Za co Cię inni cenią? Umiesz nazwać to, w czym jesteś dobry? Pan Bóg dał Ci wiele umiejętności, umiesz już z nich korzystać? Zadałeś sobie ten trud, by czerpać z mądrości i talentu? Dobrze. A teraz pomyśl…jesteś bogaty? Jeśli to dobro gromadzisz – niczym spichlerz pełen zboża – tylko dla siebie, jesteś biedakiem. Bo biedny jest ten, kto nie ma dobrej relacji z samym sobą i nie ma dobrej relacji z innymi ludźmi. Jest samotny i tak naprawdę nie żyje zanim jeszcze jego ciało wyda ostatnie tchnienie. Nie żyjesz, jeśli nie umiesz podzielić się z drugim człowiekiem ziarnem ze swojego spichlerza, czy choćby dobrym słowem i siłą. Możesz żyć skromnie, ale jesteś bogaty, jeśli potrafisz podzielić się z drugim człowiekiem tym, co masz. Możesz stać się lepszym człowiekiem już teraz. Pan Bóg Cię nie ocenia. Jest miłosierny i daje Ci szansę, byś stał się lepszy. Daje Ci szansę, byś podążał za jego naukami. Możesz wstać i iść we właściwym kierunku.

Popłakałam się. Siedziałam w kościele i płakałam…Czuje się bogata od lat, podążam właściwą ścieżką. Zaczęłam kiedyś od wstania z fotela i założenia butów…

Reakcja Szymona też była niezwykła. Prężył się do wstawania, nie miałam siły utrzymać syna na kolanach. W końcu poddałam się i postawiłam dziecko na nogi…a to doszło do ołtarza podtrzymywane pod paszkami, popatrzyło na wiszący krzyż i się uspokoiło. To było tak wymowne, tak bardzo przemyślane i celowe, że ręce pokryły mi się ciarkami. Szymon był kilkunastokrotnie reanimowany i jego zachowania wielokrotnie już ciężko nam było racjonalnie wytłumaczyć. Szymek przeżywa coś, czego nie jesteśmy w stanie rozsądnie wyjaśnić. Widzi i doświadcza więcej, niż przeciętne dziecko. Może kiedyś znajdę w sobie odwagę, by opowiedzieć o tym więcej.

Ksiądz po mszy dał specjalne błogosławieństwo Szymkowi, modlił się za pomyślność tak doświadczonego przez los chłopca. Ja nie umiem szczerze modlić się, recytując gotowe słowa. Zawsze zaglądam wgłąb serca i słowa układają się same w dziękczynny monolog. Byłabym spokojniejsza o przyszłość młodszego syna, gdyby stał się bardziej sprawny ruchowo. Z ciężkim czy lżejszym MPD kochać go będę jednak dokładnie tak samo: bezbrzeżnie. Dziękuję za to dziecko, za Michała, mojego Męża, Przyjaciół, zdrowie Rodziców, za wszystkich Ludzi Dobrej Woli wspierających walkę o sprawność Szymonka, dziękuję za nasze zwierzęta, niezwykle plenny ogród i ciepły, rodzinny dom.

Przy budowli był mur z nazwiskami osób zasłużonych dla podhalańskiego społeczeństwa lub ofiar gór. Często byli to bardzo młodzi ludzie, zabrakło im ułamka szczęścia. Tej drobiny pomyślności, która nam pozwoliła wyrwać dwójkę dzieci z objęć śmierci. Tej małej krztyny fortunnego zbiegu okoliczności, która pozwoliłaby im dalej podążać przez życie…

Po mszy udaliśmy się na Rusinową Polanę. Krótka wędrówka – głównie stopniami, przy których poprowadzono pomocną barierkę.

Widok był oszałamiający. Wysokie góry, przestrzeń, wolność! Ale cudowne zakończenie urlopu!

Z tego miejsca warto udać się w stronę Gęsiej Szyi, ale przed nami było czterysta pięćdziesiąt kilometrów jazdy, by odwieźć synka Jacka. Mimo, iż kierowaliśmy się sugestią Alicji, gdzieś na trasie do Chełma Mateuszowi szkliły się oczy, że mama będzie na niego zła. „Dziecko. W aucie jest nas piątka…Każdy może gorzej się poczuć i potrzebować postoju. Nie tylko Ty. Na trasie też mogą być roboty drogowe, korki, zamknięte przejazdy. Mama na pewno to rozumie, że przy tak długiej podróży ciężko jest przyjechać na miejsce z dokładnością co do minuty”. Strach dziecka był jednak silniejszy, więc Jacek zadzwonił więc do mamy Mateusza, by rozładować napięcie chłopca. Całą drogę śpiewaliśmy, każdy z nas wybierał piosenkę dla siebie, a ja puszczałam muzykę z internetu dzięki połączeniu mojego telefonu z radiem. Podczas urlopu chłopcy wygłupiali się, łobuzowali niczym dwie chichoczące wiewiórki z bajki Disney’a, Mati nieoczekiwanie zaniepokoił się z chwilą zobaczenia świateł rodzinnego miasta.

Schodząc z Rusinowej Polany przeszliśmy obok jednego z punktów na Szlaku Oscypka. Regionalne sery, wędzone olchowym dymem, grillowaliśmy potem w ogrodzie i u przyjaciół, wspominając wyjazd w Tatry. Namówiliśmy też najstarszego z chłopców, by kupił serek dla swojej mamy jako upominek z podróży. W bacówkach warto pytać o zawartość owczego mleka w wyrobach. Sery z dużą domieszką mleka krowiego są bardzo słone, aż trudne do zaakceptowania. Warto więc kupować nabiał w sprawdzonych miejscach, a Szlak Oscypka ma zagwarantować jakość regionalnych produktów.

Na sam koniec dostaliśmy informację, że Mateusz ma zakupić kapelusz. Z godzinę zajęło nam dotarcie do kramów pod Gubałówką. Obawialiśmy się, że w Białym Dunajcu możemy góralskiego nakrycia głowy nie dostać. Myliliśmy się. Wszędzie był ten sam asortyment: kwieciste stroje, baranie skóry, sery, gliniane naczynia. Z podróży przywiozłam garnuszek na sól, cukier i ogórki. Wydałam swoją nagrodę za artykuł w gazecie i mam teraz pamiątkę na lata. Naczynia cieszą teraz moje oczy w maleńkiej, przytulnej kuchni.

Jacek przejechał dodatkowe 1950 kilometrów, żeby jego synek mógł z nami pojechać na urlop. Cieszę się, że chłopiec mógł z nami pobyć, zobaczyć jak powinna funkcjonować pełna rodzina, w której rodzice kochają się i szanują. Gdzie jest wzajemna troska, wsparcie i czułość. Na pewno dla jego mamy była to trudna decyzja, by na tyle dni rozstać się z jedynym dzieckiem. Jesteśmy głęboko przekonani, że nie zawiedliśmy okazanego nam zaufania.

Mieliśmy jeszcze zostać dwa, trzy dni na Okunince. Pobliskie jezioro jest o tyle atrakcyjne, że piaszczyste i łagodne zejście do wody pozwala na beztroską zabawę. Jednak pomysł odpoczynku w tym miejscu był koszmarny! Muzyka z centrum rympoliła do czwartej nad ranem, a po forsownej wycieczce i długiej podróży pozbawieni zostaliśmy możliwości odpoczynku. Pobliskie lokale nie respektowały ustawowego prawa do nocnej ciszy, a zawiadomiony nad ranem przez Męża policjant z rozbrajającą szczerością przyznał, że „Jezioro Białe jest miejscowością wypoczynkową tylko z nazwy”. Miejsce to piekielnie ewoluowało w ostatnich latach i czerpie profity głównie z pijanej, balującej do rana młodzieży. Przeprosiliśmy rodziców, ale woleliśmy odtajać w miejscowości przyjaznej rodzinom z dziećmi. Teściowie rozumieli nas doskonale, bo sami zmuszani są do wysłuchiwania bardzo głośnej muzyki do bladego świtu. Okunince mówimy: nie, dziękuję! We wrześniu robi się tam bardzo przyjemnie, ale w wakacje lepiej już omijać to miejsce szerokim łukiem. Przykre.

Dla nas żadna strata, pogoda nie dopisała. Kropiło, a plaże się wyludniły. Michałowi to jednak nie przeszkadzało. Kąpał się, nurkował, dzieciak genialnie sobie radzi w wodzie. Myślę, że za trzy lata powalczy o tytuł młodszego ratownika. Temu dziecku niedługo wyrosną skrzela. Zazdroszczę mu tego, jak doskonale radzi sobie z – zalewającą oczy, uszy, nos i buzię – cieczą. Ja tak nie potrafię. Spacerujący w dresach turyści z równym podziwem patrzyli na mojego syna. Mąż w tym czasie pakował auto na wyjazd.

Dziadkowie zgodzili się na pamiątkową fotografię, by moja teoria na temat dziedziczenia genów została udokumentowana. Ha ha ha! Brat Jacka urodę odziedziczył po ojcu, a mój Mąż i syn to cała Babcia Stasia.

Wyszperała jeszcze zdjęcie Jacka, gdy miał cztery albo pięć lat. Szymon z racji wcześniactwa jest mniej pucułowaty, ale i tak jest to klon Tatusia. Brwi, skośne oczy podczas śmiania się, kwadratowy nos, kształt uśmiechu…Kocham te ich minki.

Zdawać by się mogło, że najpiękniejsza część wakacji była już za nami. Spontanicznie postanowiliśmy jednak pojechać na randkę, do Pragi. Jackowi łzy napływają do oczu na wspomnienie naszego wyjazdu do stolicy Czech. Romantycznie, spokojnie, beztrosko…pięknie, wzruszająco, magicznie. Ale to już temat na kolejną opowieść.

***

 

11 thoughts on “Tatry dzień 9 i 10 Dolina Pięciu Stawów 1670 m. n.p.m. , Wiktorówki

  1. Czytam pełna podziwu i się tylko zastanawiam – ile waży Szymon, że ty, taka drobna kobietka, dajesz radę go znosić z gór? Ja bym bez obciążenia tam chyba nie dała rady. Fantastycznie zaplanowana wycieczka!

  2. Pani Igo, z rozrzewnieniem czytałam ten wpis, moja miłość do Tatr jest chyba równie wielka. Co do Okuninki – mieszkam w okolicach Lublina, więc słoneczne weekendy czasem spędzamy nad jeziorami, proszę mi wierzyć, chyba już nie ma jeziora na Poj. Łęczyńsko-Włodawskim, które nie byłoby skomercjalizowane, głośne, pełne imprezowiczów, a Okuninka to taka Ibiza tej części Polski. Za to wręcz przewrotnie mamy przyjaciół pod Wrocławiem z którymi widujemy się kilka razy w roku (raz oni do nas, raz my do nich) i w tym roku razem byliśmy nad jeziorem w Trzcielu – na Pojezierzu Lubuskim, które własnie Wrocławianie odwiedzają. Cisza, spokój, las, jezioro, grzyby, ludzi prawie wcale. Odpoczęłam jak nigdy. Polecam – z Wrocławia macie dużo bliżej 😉 W ogóle to chciałam powiedzieć, że jestem stałą czytelniczką bloga, wypowiadam się baaaardzo rzadko, ale popieram pomysł, by Pani blog zaczął na siebie zarabiać, bo mało jest tak fascynujących, życiowych i mega ciekawych blogów jak Pani. Czytam wszystkie wpisy, niektóre są dla mnie mocno sentymentalne, bo bardzo lubię Wasze okolice i jak pisałam – mimo odległości jestem tu z rodziną 2-3 razy w roku u przyjaciół. Pozdrawiam serdecznie!

  3. Długo zastanawiałam się, czy to napisać, ale doszłam do wniosku, że to ważne i nie można takich spraw przemilczać.
    Pani Igo! Wiem, że los zwierząt jest dla Pani ważny. Kocha Pani przyrodę, opiekuję się pszczołami. Dlaczego więc zdecydowała się Pani na jazdę fasiągiem do Morskiego Oka, kiedy tyle mówi się o okrutnym traktowaniu koni, które te wozy ciągną. Wiem, że Szymon swoje waży, ale dlaczego akurat ta trasa? Można było wybrać inne rejony do pieszej wędrówki, a nie przykładać się do maltretowania koni. Górale pracujący w Morskim Oku dostali pozwolenie na transport konny, ale w pierwotnej wersji miały być to dorożki, które zabierają ze sobą 4-5 osób, a nie wielkie wozy wyładowane ludźmi po brzegi po 50 zł od sztuki. Trudno się dziwić, że konie traktowane są jak śmieci, kiedy na nowego można zapracować w jeden, góra dwa dni! Bardzo mnie zaskoczyło, że taka osoba jak Pani o tym nie pomyślała!

    1. Ja również czytając ten wpis, pomyślałam o tym samym. Los zwierząt nie jest mi obojętny a to co te konie na co dzień muszą przejść jest przerażające. Mimo wszystko nawet nie chciałabym zrobić sobie zdjęcia przy takim wozie i uważam, że zwiedzanie w takiej formie nie jest warte żadnych widoków . Lepiej z pewnych rzeczy czasami zrezygnować. Pani Igo naprawdę podziwiam Panią za dużo rzeczy ale z przejazdu fasiągiem na pewno nie.

      1. Niestety ja równiez nie moge zrozumiec tego iz wybrala pani wóz konny….rozumiem ze chciała pani zwiedzic ,pokazac chłopcom góry ale czy czasami nie warto zrezygnowac,wybrać inna trase….pisała pani o tym iz nie można było wjechac samochodem…rozumiem ale czy nie należy czasami odpuścic, tym bardziej za podkreslala pani miłość do przyrody zwierząt niestety nie mogę tego zrozumieć

Skomentuj Iga Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *