Zabrałam w niedzielę moją dzicz do lasu. Mąż był w pracy, jak zwykle wyjechał po dziewiątej, by wrócić przed dwudziestą pierwszą. Michał – ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu – całą drogę prowadził wózek z Szymonem. Rozglądałam się więc swobodnie za żołędziami, szyszkami, omszonym kawałkiem butwiejącej kory do mojego ogrodu w butelce. Kasztanów brak, jak na złość! Do najbliższego parku mam dobre kilkanaście kilometrów. Trzeba było uruchomić wyobraźnię mocniej, niż planowałam.
Z szyszki (korpus), dwóch czapeczek żołędzi (oczy), dwóch ćwiartek długich żołędzi bez miąższu (skrzydła), jednej łuski z szyszki (nos), dwóch kawałków ogrodowego iglaka (brwi) i kawałka gałązki, zrobiliśmy z Michałem nasze sowy na drzewie: lewa moja, prawa dziecka.
Taka piękna sowa! I kasztanów nie trzeba.
Michał zrobił smoka. Przekroiłam mu tylko żołędzia, by powstała smocza paszcza, a palce dziecka zostały na miejscu. Syn wpadł na pomysł, by przerwać liść wzdłuż głównego nerwu, tak powstały skrzydła. Spryciarz. Oczy gada poszukaliśmy wśród przypraw. Dobrze mieć w domu ziele angielskie, przydaje się nie tylko do rosołu. Ha ha ha.
Praca została opublikowana na gminnej stronie internetowej. Zgłosiliśmy również chęć udziału w konkursie przebrań świątecznych. Mamy już kapitalny pomysł! Ale będzie ubaw. Iga w roli reniferzycy, brązowa sukienka już w drodze…
***
Ależ jesteście pomysłowi!!!
Super pomysł! Gratulacje!