Z ŻYCIA WZIĘTE

Rusałka uratowana

– „Michał. Miiiichał! Miiiiichaaaaał!!!” – nawoływałam syna, cierpiącego na niedosłuch.

– „Co?!” – ryknął oderwany od swoich zajęć.

– „Nie „co”, tylko „proszę”. Chcesz uratować motyla?” – rzuciłam szybko.

– „Cooo?” – Michał wsłuchiwał się w potok słów.

– „Chcesz uratować motyla?” -powtórzyłam.

– „Słucham???” – marszczył czoło.

– „Oj chodź szybko i nie gadaj!” – syknęłam zniecierpliwiona i pociągnęłam go za sobą. Do września dziecko będzie mieć dwa aparaty słuchowe.

Wzięliśmy patyczek i wyciągnęliśmy z basenu trzepoczącego motylka. Przyniosłam plastikowy pojemnik i ułożyłam owada na słońcu na liściu porzeczki. Początkowo miał zlepione skrzydła i wywracał się na boki.

Stałam nad nim prawie godzinę, nade mną syn. Nawet Mąż mocno się zaangażował. Chwilami – nad małym topielcem – stała cała nasza trójka. Sprawdzałam delikatnie, czy motyl jeszcze żyje, a on z każdą chwilą, z każdą znikającą z niego kroplą, czuł się coraz lepiej. Widziałam moment, kiedy owad rozłożył skrzydła. Ale był piękny! Taki ceglano – rudy z plamami białymi i ciemni brązowymi. Miał włoski na tułowiu i skrzydła zakończone wzorem, przypominającym koronkę.

Oczy mi się zaszkliły ze wzruszenia i podziwu nad absolutnie fenomenalnym wytworem przyrody. Sądziłam, że w tym momencie stałam się na chwilę śmieszna. Ale Jacek odparł…”Dziś rano – kiedy byłaś jeszcze na górze – Michał też znalazł na szybie motyla i się w niego wpatrywał. Wziąłem słoik i wypuściłem owada do ogrodu”. Ten mój cichy, często mrukowaty Mąż ma olbrzymią wrażliwość. Mała rusałka uzmysłowiła mi, jak dobrze dobranym małżeństwem jesteśmy z moim Jackiem. Zdarza się, że nie umiemy tego docenić. I wtedy dzieją się rzeczy niezwykłe. Maleńkie drobiazgi, które nas do siebie zbliżają.

Poszłam tylko na chwilę do domu, gdy Mąż krzyknął, że ratowany motyl odleciał. Ktoś pomyśli…”Zmarnowali godzinę, by zająć się głupim owadem”. Nie zmarnowaliśmy! Byliśmy razem, nie obok siebie. Zrobiliśmy coś dobrego. Maleńki, mikroskopijny dobry uczynek jest lepszy, niż wlepianie ślepi w ekran telewizora, czy potykanie się o siebie w domu. Nie zmienimy całego świata. Możemy jednak sprawić, by ten kawałek ziemi wokół nas przepełniały dobre uczynki. Gdyby każdy tak myślał, świat – niczym układanka z puzzli – wypełniłby się dobrocią.

Kiedy motyl był już bezpieczny wśród traw i łąkowych kwiatów, wyruszyliśmy z dziećmi i psami do lasu. Zabrakło nam trzciny w naszym hotelu dla owadów, więc postanowiliśmy ją sami naciąć. Było świeżo, ulewny deszcz wypełnił powietrze wilgocią. Przewidziałam, jak mogły wyglądać leśne ścieżki po takim opadzie, więc kazałam Michałowi założyć gumowe buty. Nel i Forest w ekscytacji plątali się pod nogami, ale udało nam się zapakować całą rodzinę do auta i ruszyć do pobliskiej wioski…

Szymon przylgnął do pleców Ojca i w pozycji pionowej obserwował świat. Kręcił się, pojękiwał, sapał. Wczoraj był nieznośny od rana.

Podczas wędrówki Mąż nie był zachwycony lecącym w jego stronę, rozbryzgiwanym błotem. Ja jednak popatrzyłam na Jacka i dodałam rozbawiona „Nie wiem, jak wyglądało Twoje dzieciństwo, ale moje wyglądało właśnie tak”…

Michał grzązł butami w błocie, skakał i cieszył się jak na dziecko przystało. A ja narażałam się na oparzenia pokrzyw, żeby tylko dostać grubą i ładną łodygę trzciny.

Kałuże zachlapały dziecku spodenki i szedł potem w rozkroku, co nas nieźle z Mężem ubawiło. Psy, jak na nibyjorki przystało, wzgardziły mokrym błotem. Zanim dotarły do auta, ich łapki wytarły się do czysta na trawie. Nel zataczała radosne kręgi. Zrzuciła trochę sadła, które narosło przez wyjadanie Forestowi karmy z miski.

Okrążyliśmy małe jeziorko,  nacięliśmy cały worek rurek.

Są ona dużo bardziej miękkie, niż te od stolarza, mają pleśń i cienkie ściany. Domówiłam więc porządne trzcinowe rurki, a te – uzbierane przez nas -posłużą do małego domku, który zawiesimy gdzieś w lesie. Będzie prosty, zbity z pięciu desek. Powiesimy go na jakimś drzewie i będziemy przyglądać się temu, co się w nim zalęgło.

Znalazłam też trzcinę, która gościła jakiś lokatorów.

Ciężko powiedzieć, czy były to dzikie pszczoły, czy inne owady. Ktoś w źdźble mieszkał – zostały ślady jego obecności. Nieskrępowanie przebiegła obok nas polna myszka, którą Mąż się zachwycił. Specjalnie podkreślał, ja była blisko i czyhał na nią z aparatem. W tym momencie, przy mojej myszofobii, spacer przestał być dla mnie atrakcyjny, a porywisty momentami wiatr wyganiał nas do domu.

Szymon zasnął ukołysany na plecach ojca. Gdy dziecko odespało kapryśną pogodę, samo przestało być dokuczliwe.

Całe życie marzyłam o takiej rodzinnej rodzinie…

***

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *