#wgóryzmpd

Rudawiec 1112 m. n.p.m.

To była pierwsza wyprawa, gdy zmuszeni byliśmy zmieniać swój plan wędrówki, dostosowując się do panujących warunków. Założenie było takie: jestem świeżo po chorobie i 8 kilometrów marszu w zupełności mi wystarczy na rozpoczęcie sezonu. Kiedy zobaczyłam nieco zasypaną śniegiem ścieżkę, pomyślałam…”Będzie trudniej, niż myślałam”. Tymczasem nasza wyprawa na Rudawiec okazała się zaspowym ekstremum…

Ruszyliśmy z parkingu w miejscowości Nowa Morawa. Ścieżka była bardzo szeroka, dobrze zarysowana, na początkowym odcinku odśnieżona pługiem, potem pokryta śniegiem zapadającym się na głębokość dziecięciu centymetrów. Postanowiłam przetrzeć trasę, a po moich krokach szedł starszy syn i Mąż, niosący w nosidle Szymonka.

Równolegle do drogi był ciek wodny, na którym gruba warstwa śniegu na przemian topniała i zamarzała, tworząc sople.

Z czasem szlak był węższy, pokryty nierównomiernymi warstwami białego puchu. Nogi zapadały mi się coraz głębiej, a nieszczęsne prawe kolano niezbyt dobrze reagowało na gwałtowne szarpnięcia. Najbezpieczniej było trzymać się środka, choć tam często gromadziło się najwięcej nawianego śniegu. Pokonanie kilometra w takich warunkach zajmowało nam ponad 30 minut. Pocieszała mnie myśl, że mamy całkiem młodą godzinę, a pogoda wybitnie dopisywała. Mieliśmy suche, ciepłe ubrania i sporo gorących napojów w plecaku. Nasz termos Coleman utrzymuje wrzątek nawet do 12 godzin.

Napotykaliśmy tropy zwierząt. Jedne zwróciły moją uwagę, bowiem zwierzę, które zostawiło te ślady kluczyło pomiędzy drzewami, dochodziło do wodopoju i wracało. Wyraźnie węszyło. Psy zazwyczaj trzymają się bliżej ścieżki i idą śladem ludzi. „Pani Igo , po jednym tropie ciężko jednoznacznie powiedzieć , ale układ i poduszek i ostrość pazurów wskazują na wilka. Pozdrawiam MK” – odpisał na moją wiadomość Marcin Kostrzyński – leśnik, były myśliwy, filmowiec, obserwator dzikiego życia, obrońca praw zwierząt. Prowadzący kanał na YouTube pt. „Marcin z lasu”, na którym zamieszcza filmy dla dzieci pt. „Przyrodyjki, czyli o zwierzętach historyjka”, a dla dorosłych cykle: „Za kamerą” i „Ekoblabla”. Kiedy zobaczyłam ten świeży ślad, ciarki rozsiały się po moim ciele. Wilki widywane były w Masywie Śnieżnika, jednak trzymają się z dala od ludzi i im nie zagrażają. Nie chciałam jednak zostawać w lesie do zmroku.

Ślad psa jest bardziej okrągły, pazury słabo zarysowane, a odległość pomiędzy opuszkami znacznie mniejsza. „Wilki, w porównaniu do psów, zostawiają ciągły ślad, tzw. sznurowanie – stawiają łapy wąsko i jedna za drugą. Psy zaś chodzą… bezładnie”. – przeczytałam na stronie „Łemkowyna, na Beskidzie Niskim”. Tam też znalazłam ilustrację:

Znaleźliśmy też tropy lisa, który pięknie szurał brzuszkiem lub kitą po śniegu.

A do paśnika podchodziły sarny.

Wraz z wysokością, zmieniał się krajobraz. Świerki nie były już tak wyrośnięte, jak wcześniej, jednak ich gęstość i rozpiętość gałęzi była imponująca. Szliśmy w drzewnym tunelu. Miało to swój urok, choć najbardziej lubimy szerokie widoki po horyzont.

Doszliśmy do rozległego wzniesienia, tam szlak całkowicie zatarł się. Wokół były tylko świerki i głębokie zaspy śniegu. Zapadaliśmy się po uda i rozważaliśmy powrót do auta. Przy skupisku kilkunastu drzew skręciliśmy w lewo i to był duży błąd. Grzęźliśmy w śniegu. Podjęliśmy decyzję, że okrążymy drzewa z prawej strony i jeśli nie natrafimy na oznaczenie zielonego szlaku, to rezygnujemy ze zdobycia szczytu. Bezpieczeństwo jest sprawą priorytetową, a my przestaliśmy czuć się pewnie z dziećmi w takich warunkach. Skręcenie lub złamanie nogi było całkiem prawdopodobne. Coraz częściej nerwowo spoglądaliśmy na zegarek. Za wolno…Szliśmy zdecydowanie zbyt wolno, by wrócić przed zmrokiem.

Bardzo pomocne okazały się mapy.cz, które mamy wgrane do telefonu i nie potrzebujemy internetu, żeby z nich korzystać. Trójkątny wskaźnik doskonale pokazywał nam nasze położenie w terenie. Wszystko wskazywało, że jesteśmy kilkadziesiąt metrów od poszukiwanego szlaku, przecinającego naszą ścieżkę. Tak blisko, a tak daleko…

Za drzewami widać już było już wyraźny pas, na którym były ślady narciarzy i pieszych. W krwioobiegu krążyła adrenalina. Nadal zapadaliśmy się, ale już płycej. Mąż co chwilę grzązł w śniegu po kolana i widziałam w jego oczach zmęczenie oraz iskry irytacji. Walczył ze sobą, było mu bardzo ciężko. Za to niesiony Szymonek był przeszczęśliwy! Przy każdym szarpnięciu rechotał na głos. To było dla niego bardzo śmieszne doświadczenie. Szymuś to absolutnie cudowne dziecko, które nigdy nie narzeka. Widać, jak bardzo lubi nasze wędrówki, które są dla niego substytutem samodzielnego poruszania się. Z pozycji siedzącej lepiej obserwuje świat, może chłonąć go na równi ze swoim sprawnym fizycznie bratem. Takie wiecznie uśmiechnięte i zadowolone kangurzątko. Jak go nie kochać?

Michał to twardziel, bardzo mu się podobało takie śnieżne szaleństwo. Mieszkamy na Dolnym Śląsku, czyli w najcieplejszym regionie Polski. Biały puch oglądamy sporadycznie, gdyż zazwyczaj śnieg topnieje zaraz po zetknięciu z wygrzaną ziemią. Teraz starszy syn mógł nacieszyć się śniegiem. Przez myśl mu nie przyszło, żeby narzekać. On chce być ratownikiem i jest na najlepszej drodze, by spełnić swoje marzenie: doskonale nurkuje, pływa już wszystkimi stylami (kwestia dopracowania techniki i nabrania masy mięśniowej), nauczył się jeździć na nartach, pieszo pokonuje ogromne dystanse w górach. Do tego kocha i szanuje przyrodę, lubi ludzi i wszystko go interesuje.

Po drodze natrafiliśmy na skupisko owadów. Zaciekawiły nas, bowiem – mimo mikroskopijnych rozmiarów – podskakiwały wysoko. Michał miał probówki i wziął jedno stworzonko do analizy. Kiedy  w domu włączyliśmy mikroskop, naszym oczom ukazało się coś, dalece odbiegające budową od pchły. Jestem w międzynarodowej grupie entomologów i tam ustaliliśmy, że jest to Pchlica Śnieżna, należąca do rzędu Skoczogonki. Mają na odwłoku charakterystyczne widełki skokowe i hamowidło. Kiedy pchlica przymierza się do skoku, w ciągu niespełna 0,01 sekundy uwalnia swoje widełki, które z ogromna siłą uderzają o podłoże, wypychają do góry owada.

Nad nami zbierały się chmury i spodziewaliśmy się opadu śniegu. W takich warunkach jeszcze nie wędrowaliśmy z Szymonkiem zimą. Nad nami zawisł stalowo-siny kłęb.

Kiedy przecięliśmy trasę dla narciarzy, pozostało nam jakieś 500 metrów na szczyt Rudawca.

Im wyżej szliśmy, tym lepsze widoki ukazywały się naszym oczom. Kraina Lodu. Byłam przekonana, że mój fizjoterapeuta będzie musiał ustawić mi staw kolanowy, ale nie czułam już bólu, tylko bezbrzeżne szczęście!!! Cudo!

Rudawiec to trzeci pod względem wysokości szczyt Gór Bialskich. Na szczycie zrobiliśmy chwilę przerwy na posiłek i rozprostowanie nóżek Szymonkowi. Musieliśmy się śpieszyć, bowiem podczas postoju nasze zgrzane ciała momentalnie stygły i robiło się zimno. Radość, zmęczenie, satysfakcja i obawa – te uczucia mieszały się, gdy planowaliśmy powrót. Mimo, że wybieraliśmy najszersze ścieżki na mapie, ta wyprawa była zdecydowanie bardziej forsowna, niż się spodziewaliśmy…

Dojście do przecinanej przez nas trasy biegowej zajęło nam chwilę, gdyż w zaspach schodziło się już dużo łatwiej. A naszym oczom ukazywały się takie widoki! Pięknie i upiorne zarazem…Kocham góry, ale mam przed nimi respekt, szanuję ich potęgę. Widząc nadciągające nad Rudawiec ołowiane chmury, czułam strach – przyznaję. Kiedy człowiek ma dzieci, a szczególnie takie, które miesiącami wyrywał ze szponów śmierci, to ma zupełnie inny stosunek do podejmowania ryzyka.

Wszyscy narciarze i piesi znikli, a my pozostaliśmy przed wyborem: wracać tą samą drogą, czy bokiem szerokiej trasy zjazdowej, gdzie nie było aż tak dużo śniegu. Trakt taki zbudowany jest ze specjalnych rynien dla narciarzy biegowych, prowadzących w obie strony. Pomiędzy nimi jest szeroki pas. Wiele osób nie wie, że jest to trasa dla narciarzy, uprawiających styl łyżwowy, a zadeptanie śladu pozostawionego przez maszynę jest jednoznaczne z jej zniszczeniem.

„Problem pojawia się wtedy, kiedy po trasie biegowej poprowadzony jest szlak turystyczny. Deptanie po trasie stwarza duże zagrożenie dla samych narciarzy biegowych. Każda nierówność, zwłaszcza w torze, może spowodować wywrócenie się narciarza biegowego. Ludzie często nie zdają sobie sprawy jakie zagrożenie stwarzają swoim nieroztropnym chodzeniem”. – mówi Justyna Smaza z firmy Wildcat, prowadzącej szkółkę narciarską i wypożyczalnię sprzętu. Nie ma zakazu poruszania się pieszym po takich ścieżkach i my też natrafiliśmy na liczne ślady butów. Jest to kwestia dobrego obyczaju, taka niepisana umowa pomiędzy piechurami i narciarzami, opierająca się na wzajemnym poszanowaniu. „Szlaków nie można „zamknąć”. Nie możemy też wprowadzać zakazów, ani kar. Potrzebne jest wzajemne zrozumienie. My serdecznie prosimy, aby zachęcać wędrowców do wybierania szlaków, które nie są ratrakowane. Jeśli ktoś znajdzie się bez biegówek na ratrakowanym szlaku, bardzo prosimy o poruszanie się środkową częścią szlaku (choć to, niestety, również niszczy trasę i nie jest mile widziane przez narciarzy). ” – czytam komunikat władz Stronia Śląskiego.

Patrzyliśmy na zegarek i oszacowaliśmy, że wracanie przez głębokie zaspy byłoby wysoce nierozsądne. Kończyło nam się gorące picie w termosie, a Michał przemoczył – nieprzemakalne z założenia – rękawice. Brakowało nam dobrą godzinę, by zapewnić dzieciom bezpieczne zejście z gór.

Wyprawa ta była dla nas bardzo pouczająca. Wiemy, że musimy dokupić drugi termos, bo na tak srogie warunki, mieliśmy za mało ciepłej herbaty i musieliśmy ją racjonować. Musimy też sprawdzać, gdzie wytyczono szlaki dla narciarzy, żeby się z nimi nie spotkać na tej samej drodze. Michał natomiast stwierdził, że chce spróbować jeździć na nartach biegowych. „Koszt wypożyczenia może być bardzo różny, bo różna jest cena smarów. 10 czy 20 g smarów zawodniczych kosztuje nawet 600 zł. Natomiast wariant standardowy, czyli takie narty jak my mamy w wypożyczalni, kosztuje 35 zł za komplet na cały dzień” – informuje Wildcat. Do tego warto wykupić instruktora. 3- godzinna lekcja to koszt 150zł. Michał orzekł, że zapłaci ze swojego kieszonkowego za zajęcia. Zdeterminowany, jak zawsze, gdy coś wbije sobie do głowy.

Zamiast 8 kilometrów, przeszliśmy ponad 12. Czas wędrówki szacowaliśmy na 3 – 4 godziny i w podsumowaniu wyprawy wyraźnie widać, jak ciężko było nam przebrnąć przez  zaspy. Postanowiliśmy ruszać w góry nie później, niż o godzinie 8:30, by mieć więcej czasu na powrót do samochodu przed zapadnięciem zmroku.

Kolejny koronny szczyt zdobyty! Do Korony Gór Polski zozostało nam jeszcze 14…

***

http://lemkowyna.blogspot.com/2015/01/tropy-zwierzat.html

http://klubmysliekologicznej.pl/?osoby=marcin-kostrzynski

Skoczogonki (Collembola) – o widełkach, mackach i tańcach

http://wild-cat.pl/wypozyczalnia-sprzetu-turystycznego

1 thought on “Rudawiec 1112 m. n.p.m.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *