Bez kategorii

Na pożegnanie Karpacza

Fajnie jest wyłożyć się w słoneczny dzień na leżaku, szczególnie, gdy człowiek musi wypromieniować z siebie nagromadzone emocje. Gdy jednak zebrałam siły i wypoczęłam, usiedzenie w jednym miejscu było dla mnie trudne, a wręcz ciężkie do wykonania. Jacek ma podobnie. Ciągnęło nas w góry!

We wtorek, podczas ostatniego dnia naszego urlopu, obiecaliśmy sobie, że wydepczemy z dziećmi kolejne ścieżki. Poprzedniego dnia , gdy się ściemniało, pojechaliśmy jeszcze do Karpacza i przespacerowaliśmy się nocą po deptaku. Powietrze było świeże, chłodne. Z przyjemnością napełnialiśmy nim płuca. Po drodze do cukierni zajrzeliśmy do niedużego kościoła. Tak na krótką chwilę, chcieliśmy po po prostu powiedzieć „dziękuję”.

Potem sączyliśmy naszą ulubioną mrożoną kawę, a Michałek poznał czym jest koktajl malinowy. Pani wpięła w niego dwa urocze misie z wafelka oraz słodki wachlarz i nasze dziecko było zachwycone. Wieczór był uroczy, dopóki niebo nie zaczęło groźnie pobłyskiwać  i oberwała się chmura…

Jacek, dzierżąc w ręce maleńką parasolkę Szymona, pobiegł w dół deptaka, by podstawić pod wejście do cukierni nasze auto. I powiem szczerze, miałam totalnie gdzieś, czy miejskiej straży spodoba się złamanie zakazu wjazdu. Zrobiło się lodowato, wiatr szarpał wszystkim jak oszalały, a deszcz zalał ulice. Jacek zrobił tylko zdjęcie Szymona i jego ssaka, żeby utorować sobie przejazd w razie kłopotów. Zdecydowanie stał się naszym wybawcą.

Wtorek natomiast nie uraczył nas już takimi ekstremalnymi, pogodowymi niespodziankami. Było przyjemnie chłodno i czasem orzeźwiło nas kilka pojedynczych kropli z nieboskłonu…Pogoda wspaniała do zwiedzania gór w duecie. Niestety z dwójką dzieci i ssakiem wypuszczenie się wyżej w góry nie było już rozsądnym pomysłem…

Postanowiliśmy pokazać chłopcom oba wodospady w pobliskiej Szklarskiej Porębie. Najpierw odnaleźliśmy parking pod Szklarką. Jest to miejsce przystosowane dla osób niepełnosprawnych, więc z łatwością mogliśmy dojechać pod wodną kaskadę wózkiem. Ale Szeryf nie byłby tym zachwycony, a jego kręgosłup miał jeszcze być narażony na dwugodzinną podróż. Zdecydowanie na rączkach mamusi Szymonowi było mu najlepiej. Prężył się tylko czasem, gdy odwracałam od niego wzrok na dłuższą chwilę. Słodki wymuszacz. On jest taki rozkoszny, że brak słów, by to opisać.

A Michałek to jest twór niezniszczalny. Wątłe ciałko dziecka mieści w sobie niespożyte pokłady energii. Michał biegał na górę wzniesienia, z powrotem i nawet nie miał zadyszki. Do tego jeszcze wymachiwał ciężkim kijem dla zabawy. Wyglądał jak mały Duch Gór z tą swoją laską. Znalezienie patyka nie było wcale łatwym zadaniem. Dziecko wybrzydzało, że ten za krótki, tamten chropowaty, inny przybrudzony.W końcu udało nam się znaleźć odpowiedniego badyla. Dziecko z satysfakcją dzierżyło go w dłoni.

Po drodze minęliśmy piękny kamień, który zainspirował nas do zrobienia zabawnego zdjęcia.

Krok w krok dreptała za nami Nelka… Na szyi wiernej psinki dźwięczała plakietka mówiąca o tym, jak bardzo zwierzak jest dla nas ważny. Nel jest naszą Przyjaciółką, kocha nas i okazuje to na wszelkie pieskie sposoby. A my kochamy tego psa jak pełnoprawnego członka rodziny. Czasami wydaje mi się, że jestem matką trójki dzieci… Na przywieszce podałam też numer telefonu, gdyby nasza sunia poszła zbierać pieszczoty po ludziach i zaginęła. Mam nadzieję, że nigdy do tego nie dojdzie, bo serce by mi pękło. Pilnowałam tej namolnej istoty jak oka w głowie, a ta szwendała się jak to ma w zwyczaju i nastawiała grzbiet do drapania.

Udało nam się zjeść po małym oscypku, tudzież innym wytworze oscypkopodobnym. Modliłam się tylko, by nie trafił się nam egzemplarz grillowany od tygodnia. Słony ten ser, uwędzony dymem pachnącym rozpałką. Żułam go dłuższą chwilę i na tym moja fascynacja lokalnym przysmakiem się zakończyła. Zdecydowanie lepiej jest kupić zimny serek i samemu go uwędzić na gałązkach i szyszkach sosnowych. Wypatrzyliśmy jeszcze na straganie pamiątkowe znaczki z wodospadów. Trafiły na kufer, który powoli zapełnia się wspomnieniami z wypraw.

Wejście na wodospad Kamieńczyk nie było już takie łatwe. Zaparkowaliśmy auto na samym dole, więc po drodze minęliśmy stoiska z pamiątkami, potem trasa wiodła bardzo nasłonecznionymi alejkami, aż dotarliśmy do kolejnych straganów. Tutaj droga zamieniła się w taką, którą ktoś niegdyś postanowił wyłożyć okrągłymi kamieniami. Pomysłodawca tej ścieżki najwyraźniej chciał uprzykrzyć turystom życie, ha ha ha. Wiele ludzi, w tym i my, zboczyliśmy z trasy i wędrowaliśmy do wodospadu równolegle przez las. Przyjemnie stąpać po leśnym igliwiu, albo naturalnych skałach, z których każda sterczy w inną stronę. Te kocie łby zapamiętamy na długo.

Wodospad można zwiedzić z wąwozu oraz od strony schroniska. Trzymając Szymonka na rękach nie miałam odwagi stąpać po stromych i mokrych stopniach. Poszliśmy więc na samą górę. Spadająca woda głośno szumiała, a my staraliśmy się dokumentować naszą wyprawę na pamiątkę dla siebie i naszych dzieci. Jacek robił piękne zdjęcia, a ja zachwycałam się fascynującą przyrodą i tym, że mimo wszystkich przeciwności, żyjemy jak zwyczajna rodzina. Tyle, że ze ssakiem w plecaku. Ale tego nawet nie było widać…

Zawsze, gdy docieramy pod wodną kaskadę spotykamy Staruszka z bernardynem. Dziadek ma swoje zasady i nie pozwala, by pies (odpłatnie oczywiście) pozował do zdjęć naszym aparatem. A ja z miłą chęcią zrobiłabym takie ujęcia, jakie nam najbardziej odpowiadają. Tyle, że Dziadek jest nieugięty. Bernardyn był więc bezrobotny, a my pozowaliśmy z własnych czworonogiem. Zadek Nelki prezentował się na fotografiach całkiem dobrze. Ha ha ha.

Przy Kamieńczyku poznaliśmy sympatyczną parę. Jakoś tak, od słowa do słowa, postanowiliśmy zrzucić się po połowie na przejazd bryczką. Ależ to był wspaniały pomysł! Zawsze marzyłam, żeby przejechać się powozem po górach, a do tego wizja dreptania po wyboistej ścieżce, nie była zachęcająca. Jacek, początkowo sceptyczny, rozbawił się podczas przejażdżki. Wyskoczył z jadącego powozu, wyprzedził konia i zrobił nam zdjęcie. A potem chciał wskoczyć na wóz z powrotem, tyle, że Pan trzymający lejce przyśpieszył. Ależ było śmiechu! Później bez słowa, na chwilę zatrzymał konia. Sądziłam w duchu, że mężczyzna poszedł za potrzebą, a ten…znalazł przy ścieżce wielkiego prawdziwka. Gdy wjechaliśmy na asfalt, ulicy ustawił się za nami spory korek. Biedny koń musiał uciągnąć nas pod strome zbocze. I znów rozbawiliśmy się na myśl o tym, co właściciele aut teraz o nas mówią. Pewnie przeganiali nas do wszystkich diabłów. Było bardzo wesoło!

Michałek jeszcze pogłaskał konia…

…i udaliśmy się w podróż powrotną do domu. Czasami jednak zastanawiam się, czym ten dom tak naprawdę jest. Bo mi jest dobrze wszędzie tam, gdzie jest mój Mąż, dzieci i pies. Razem, w komplecie…

***

3 thoughts on “Na pożegnanie Karpacza

  1. Świetna relacja z Karpacza i bardzo zachęcająca, ale najbardziej podoba mi się zakończenie tego wpisu, które mówi o tym, że dom jest tam gdzie rodzina. Życzę szczęścia i zapraszam również w Góry Izerskie 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *