Bez kategorii

Miodowe róże.

   Ostatnio koleżanka zapytała mnie, czy mam jakieś dobre przepisy na grilla. No pewnie, że mam! Wystarczy, że zamknę oczy i przepisy same rodzą mi się w głowie 🙂 Ha ha ha. Część z nich jednak już wypróbowałam i mogę szczerze przyznać, że są fantastyczne. Na przykład zapiekane uda z kurczaka w marynacie miodowej. Tym razem postanowiłam jednak zaserwować w bardzo elegancki sposób piersi z kurczaka.

   Do szklanki nalałam tak z 1/5 miodu. Do tego dwie, trzy kopiate łyżeczki curry, łyżeczka kurkumy, duża szczypta cynamonu i tymianku, trochę soku z cytryny, 1-2 łyżki oleju, duża szczypta soli, 1 łyżeczka musztardy chrzanowej. Robi się z tego słodkawo – słona zaprawa, w której marynujemy mięso dzień przed smażeniem i trzymamy w lodówce. Ja zawsze kosztuję i sprawdzam, czego ewentualnie dodać. Wystarczy, że jakiś składnik będzie z innej firmy i już może być za bardzo lub za słabo wyczuwalny. Marynata ma być głównie słodka, lecz pikantna nuta będzie sensem tego dania. Ma być wyczuwalna na drugim planie, żeby nie zdominowała smaku mięsa.

   Kupiłam duże piersi z kurczaka (chodziło o to, by były wysokie) i pocięłam je w długie pasy. Te sklepałam dość mocno tłuczkiem, szczególnie na krawędziach, żeby ładnie się wywijały. Mięso zawinęłam w kształt ślimaka i spięłam wykałaczką. Potem palcami uformowałam kształt płatków róży. Najbardziej wywinęłam płatki zewnętrzne, żeby kwiat wyglądał na pełny. Podczas tej czynności doszłam do wniosku, że mogłam mocniej sklepać brzegi, bo niektóre były zbyt grube. Następnym razem…”Ćrudno”. Gotowałam intuicyjnie, niektóre rzeczy trzeba doszlifować.

   Tak uformowane róże położyłam na blaszce i polałam marynatą (połową tego, co miałam w szklance). Pozostałą częścią zaprawy polewałam na drugi dzień mięso, gdy piekło się w piekarniku nastawionym na 180 stopni Celsjusza.

  

   Również drugiego dnia ugotowałam ryż (dwie paczki na naszą rodzinę), dodałam kopiatą łyżeczkę curry (albo dwie, nie pamiętam) i szczyptę cynamonu oraz chili (dosłownie odrobinę), krojone w kostkę jabłko i czerwoną paprykę, dałam łyżeczkę musztardy i kosztowałam. Troszkę dosoliłam. Chodziło mi o to, żeby ryż nie był zbyt wyrazisty, gdyż to smak mięsa było dla mnie istotny. Można dodać pieprzu, który jest pikantny ale na pewno nie więcej chilli, która piecze. Ryż miał tylko dopełnić słodkawo-pikantny aromat drobiowego mięsa. Jabłko, cynamon, curry i kurczak to doskonałe połączenie.

   Kiedy dałam Jackowi do skosztowania mój ryżowy wynalazek Narzeczony zasugerował, żebym podała to jako przystawkę do gorącego mięsa. Tak też zrobiłam. Wraz z zieloną sałatą i dressingiem ryż stanowił uzupełnienie drobiowych różyczek wyciągniętych prosto z piekarnika.

   Sałata lodowa była potrzebna, żeby danie było bardziej soczyste. I tu się nagłowiłam jak zrobić dressing pasujący do reszty dania. Postawiłam na prostotę. Musztarda chrzanowa, sok z cytryny, sól, szczypta cukru. Sos miał być przede wszystkim kwaśny, żeby wyostrzyć słodkawy smak mięsa. Ale też złagodziłam go odrobinką cukru, żeby pasował do reszty. Jak ja żałuję, że nie potrafię słowami wyrazić smaku moich potraw…Absolutnie sałata nie może być słodka! Trzeba kosztować i myśleć, co dodać. Jak będzie kwaśna od cytryny to też lipa, musztarda chrzanowa z Kamis’a jest kwaśna, więc pomoże nam wypełnić smak. Ale dressing ma być przede wszystkim aromatyczny a nie cierpki. Nie wiem, jak to wytłumaczyć…Bazujemy na smaku musztardy a nie cytryny. Możemy dodać łyżkę wody, żeby sos był bardziej lejący.

 

   Obiad zniknął błyskiem. Jacek jak zwykle ubolewał, że nie mamy własnej maleńkiej, domowej restauracji. Wie, że to moje marzenie, bo kocham gotować. Nie zawsze tak było…

   Kiedyż przyrządzanie posiłków było dla mnie codziennym, uciążliwym obowiązkiem. Mój były partner życiowy uważał, że wszystko mu się od losu należy, więc dobrego słowa za udany posiłek nie dostałam. Nie miałam też zatem wielkiej motywacji. Gdy widziałam jak na brzegach talerza były poodkładane przeróżne części jedzenia, to zapał we mnie gasł do reszty. Parówki, pomidory, pietruszka, boczek, grzyby i masa innych produktów była u mnie w domu niemile widziana. Zostawały za to kanapki z Nutellą. I tak na okrągło…Z czasem było mi to nawet na rękę, problem z głowy. Tylko, że nie czułam się spełniona…Gasłam.

   Pamiętam jak kiedyś pocięłam bułki na paski. Na każdym z nich ułożyłam bajecznie kolorowe kompozycje z wędliny, sera i jarzyn. Kanapeczki były cudne! Do wyboru, do koloru, każda inna. Kusiły wyglądem i smakiem, pachniały świeżym szczypiorem. Z dumą podałam kolację i…zostałam zrugana, że nie przekroiłam bułek na pół. Z czasem kroiłam to pieczywo wedle życzenia, wrzucałam kawałek sera lub wędliny i miałam w nosie (żeby nie powiedzieć gorzej). Z czasem pojawiły się pretensje, że nie dbam o dom. Ciekawe dlaczego?…Dawne dzieje…

   Wczoraj oglądaliśmy kolejny odcinek „Kuchennych Rewolucji” a Jacek aż kipiał, że ludzie mają pieniądze, ale brak im serca i chęci by stworzyć przytulną restaurację. A jego Narzeczona ma „wielkie serce i ogromny dar” oraz kredyt na 40 lat wykluczający zdobycie środków na założenie własnej restauracji. Życie…

   Ja jednak cieszę się z tego, że mój Ukochany mnie docenia, komplementuje moje autorskie potrawy. To wiele dla mnie znaczy, gdyż czuję się zmotywowana do dalszej nauki. Mam taką swoją domową restauracyjkę dla trojga, niedługo dołączy do nas Szymon i mamy nadzieję, że z czasem również – niejadek Mateusz. Ja zaskoczyłam Babcię oraz Mamę swoją kulinarną zaradnością i chęciami. A to dla mnie dużo, bo pokazałam, że mnie nie doceniały.

***

  

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *