ZWIEDZAMY

Mikołajki 2018

Jestem w stanie zrezygnować z wielu rzeczy, żeby synowie mogli spełniać mniejsze i większe marzenia. Sprawia mi ogromną radość, gdy widzę zachwyt w oczach obdarowanych dzieci. Babcia taka była…Niewiele potrzebowała dla siebie. Cieszyła się, kiedy mogła wywołać uśmiech na czyjeś twarzy. Wzrastałam otoczona miłością i troską dobrodusznej Staruszki. Z biegiem lat wzbogaciłam się o wiele własnych doświadczeń i przemyśleń. Zwróciłam uwagę na to, że pokój chłopców pełen jest zabawek, a Szymek oraz Michał i tak najchętniej spędzają czas ze mną. Chłoną to, co im zaproponuję. Wiele tych wymarzonych rzeczy, którymi Michałek zachwycał się na wystawie sklepowej, leżało potem i kurzyło się w kącie dziecięcego pokoiku. Powstawały natomiast coraz to inne miecze świetlne z patyków, tarcze rycerskie z kartonu, rysunki…ogrom przeróżnego, dziecięcego rękodzieła. I te przedmioty były w ciągłym użytku. Czy zatem moje wyrzeczenia są faktycznie potrzebne?

Przed ostatnimi Mikołajkami spytałam: – Michał, co wybierasz? Dzień z mamą i jakieś atrakcje w mieście czy dużą paczkę klocków Lego?” – byłam ciekawa opinii starszego syna, który już od dawna wie, że to rodzice wyręczają Świętego Mikołaja w jego obowiązkach. Szymcio odpowiedź znałam. Nie przepada za obcym mężczyzną z obrzydliwie łaskoczącą, poliestrową brodą i żaden prezent go nie nakłoni do polubienia Mikołaja. „Dzień z mamą!” – odparł bez chwili wahania Michałek. Zrezygnował z upatrzonych od dawna klocków i wolał pojechać na 71. Wrocławską Giełdę i Wystawę Minerałów, Skamieniałości i Wyrobów Jubilerskich oraz do Muzeum Przyrodniczego. Zaskoczył mnie, bo my na co dzień spędzamy bardzo dużo czasu razem. Ale stało się wedle życzenia Michała i…to była fantastyczna sobota!

Hala Stulecia, zwana niegdyś Ludową, to najbardziej znane dzieło wrocławskiego modernizmu. Powstanie obiektu związane było z setną rocznicą wydania przez króla Prus Fryderyka Wilhelma III odezwy „Do mojego ludu„, wzywającej do powszechnego oporu przeciwko Napoleonowi Bonaparte. Okrągłą rocznicę postanowiono uczcić wielką wystawą w specjalnie wybudowanej na tę okoliczność hali, prezentującą historię i gospodarczy dorobek Śląska. Budynek wpisany jest na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, regularnie odbywają się w nim rozmaite wystawy, koncerty i zawody sportowe.

Kopulasty sufit robi wrażenie na odwiedzających! My jednak pochyliliśmy głowy nad stołami pełnymi minerałów i skamielin z całego świata. Michała i mnie ogarnęło uczucie przypominające gorączkę złota. Chcieliśmy zabrać ze sobą wszystko!!! Nieśmiało dochodził jednak do głosu rozsądek, który podpowiadał cichutko, żeby chociaż spróbować zmieścić się w zaplanowanym budżecie. Z bólem serca wybraliśmy tylko kilka eksponatów do naszej podświetlanej witryny: migoczący na żółto, zielono i niebiesko labradoryt, rzadki minerał z Gór Izerskich – wollastonit, kolczasty kalcyt na bazalcie z Grabiszyc, sześciokątne kryształy pirytu licznie osadzone na jakieś – bliżej nieokreślonej – skale. A potem zachłannie dopychaliśmy plecaczek Michała kolejnymi okazami zakupionymi na wagę za niewielkie pieniądze, aż pod koniec zwiedzania wystawy brakło w nim miejsca. Geologia to nasza pasja.

Szymcio skupiał się głównie na zaczepianiu ludzi. Jednej Pani zerwał torebkę z ramienia i bardzo go to śmieszyło. Młodszy syn powoli, ale systematycznie zyskuje władzę nad porażonym ciałem, czym niejednokrotnie wprawił nas w osłupienie. Nie sądziłam, że jest w stanie pochwycić w dłoń skórzany pasek i z impetem go szarpnąć. A porażony chłopczyk wcale nie czuje wyrzutów sumienia, tylko głośno rechocze, bo mu się znowu coś udało spsocić. Na szczęście Pani była wyrozumiała.

Rozglądaliśmy się za stoiskiem Roksany Knapik, z którą byliśmy na kilku geologicznych wyprawach. Jedna z nich pozostawiła po sobie piękne wspomnienia i…duży karton – samodzielnie znalezionych w Karpaczu – ametystów. Michał przygotował dla kobiety maślane ciasteczka, które zapakował w blaszane pudełko z motywem świątecznym. Kobieta odwdzięczyła się chłopczykowi pięknym, mlecznym opalem. Kiedyś syn ofiarował pani geolog własnoręcznie uszytego z filcu „Ametystka” – postać z jednej z bajek napisanych przez Roksanę. Wszystkie książki tej autorki już mamy, ale na stoisku zachwyciliśmy się pięknymi granatami z Kamienia Ząbkowickiego i porfirem cebulowym z Lubawki.

Potem trochę czasu spędziliśmy w towarzystwie studentów Uniwersytetu Wrocławskiego. Michał sprawdzał, które minerały pod wpływem promieniowania ultrafioletowego świecą własnym światłem. To zjawisko nosi nazwę luminescencja.

Spod Hali Stulecia na ulicę Sienkiewicza nie było daleko. Zostało nam zaledwie trzy godziny, żeby zwiedzić muzeum. Zawsze z ogromnym zdziwieniem przyglądamy się osobom, które przechodzą przez wystawy sprężystym krokiem i nawet na chwilę nie zatrzymają wzroku na opisach eksponatów. Takie bezrefleksyjne zwiedzanie nas nie interesuje. Lubię dzieciom opowiadać o otaczającym ich świecie, a Michał zawsze bombarduje mnie setkami pytań. Szymcio skupia się na tym, co go najbardziej fascynuje. Zazwyczaj są to wszelkie źródła światła, a w gablotach i na sufitach ich nie brakuje. Pół żartem pół serio twierdzimy, że musiał on doświadczyć śmierci klinicznej, bo światło nastraja go wyjątkowo optymistycznie. Zdarza mu się jeszcze gaworzyć do pustej ściany i wyciągać do niej rączki. Ale to już temat na odrębną opowieść.

Muzeum Przyrodnicze Uniwersytetu Wrocławskiego dostosowane jest do potrzeb osób niepełnosprawnych. Trzeba udać się do bocznego wejścia, znajdującego się za metalowym ogrodzeniem. Czynne są cztery wystawy tworzące największą ekspozycję przyrodniczą w Polsce: „świat zwierząt”, „świat roślin”, „układ kostny kręgowców” oraz „owady i człowiek”. Odwiedzana przez nas instytucja naukowo-badawcza została założona w 1814 roku z inicjatywy prof. Johanna Ludwiga Christiana Gravenhorsta, który został jej pierwszym dyrektorem. Zbiory zostały zbombardowane podczas II wojny Światowej, a ich odbudowę nadzorował prof. Władysław Rydzewski, którego imieniem nazwane zostało muzeum.

W pierwszej kolejności przykuł naszą uwagę ptak, który błyszczał dokładnie tak samo jak nasz labradoryt. To fascynujące, że natura potrafi nadać identyczną barwę materii nieożywionej oraz zwierzęciu i to w dwóch odległych zakątkach świata. Potem znaleźliśmy jeszcze podobnego motyla.

Michał zaczął pokrzykiwać „Mamo patrz! Hedwiga!!!”. Nie miałam bladego pojęcia, co to ta „hedwiga”, więc udałam się za podskakującym jak piłeczka blondynkiem. „Sowa z bajki o Harrym Potterze…”- I ja się czegoś nowego nauczyłam.

Obok była ekspozycja ze zwierzętami wymarłymi, która wprawiła mnie w stan przygnębienia. Czułam się bardzo rozżalona faktem, że człowiek unicestwił tak piękne zwierzęta i do końca dnia byłam już nieswoja. Ostatni wyniki badań wskazują, że świat jest na skraju szóstego wielkiego wymierania. Wyginęły już choćby dzikie ary modre – papugi znane z bajki „Rio”, wilki workowate z Tasmanii, mamutaki – ptaki z Madagaskaru, które znosiły największe jaja ze wszystkich zwierząt kiedykolwiek żyjących na ziemi.

W kolejnej sali natrafiliśmy na czaszkę tura, który od początku XV wieku był prawnie chroniony na Mazowszu w jego głównej ostoi – Puszczy Jaktorowskiej. Ostatnia samica w Polsce padła z przyczyn naturalnych w 1627 roku, a w 1755 r. z rąk kłusownika zginął ostatni tur na świecie. Nie wiem, jak można świadomie doprowadzić do unicestwienia gatunku. Jakim trzeba być człowiekiem? Czy w ogóle można jeszcze – w tym przypadku – mówić o człowieczeństwie? Nie obejmuję tego rozumem.W sali ze szkieletami na szczególną uwagę zasługiwał jeleń olbrzymi, który wymarł 11 tysięcy lat temu. Rozpiętość jego poroży sięgała 4 metrów. Pamiętam ten eksponat z czasów studenckich, a teraz mogłam pokazać go dzieciom.

Układy kostne znacząco różnią się od siebie, a my – oglądając dany szkielet – próbowaliśmy odgadnąć do jakiego gatunku należało zwierzę. Zaskakująco prezentował się żółw. Jego karapaks (pancerz) powstał na drodze ewolucji z przekształcenia wyrostków ościstych kręgów i żeber.

Niemal całą przestrzeń na parterze zajmował szkielet największego zwierzęcia, jakie kiedykolwiek żyło na ziemi – płetwala błękitnego. „Łaaaaaał” – Michałek łapał się z a głowę z wrażenia. Eksponat był gigantyczny! Okazało się jednak, że kości należały do młodego osobnika mierzącego zaledwie 15 metrów długości. Dorosłe płetwale dorastają nawet do 33 metrów długości i osiągają masę ciała 190 ton. Jest to zatem zwierzę znacznie cięższe od największych din0zurów (zauropodów),  których masa ciała dochodziła najwyżej do 70 ton.

Rośliny zaskakiwały nas nie mniej. Michał znalazł niezwykłą fasolę. Strąk osmoki wielkiej – olbrzymi, niczym z bajki – to owoc rośliny zaliczanej do lian, czepiającej się wąsami do drzew służących jej za podpory i osiągającej 30 metrów wysokości. Przypomniała mi się bajka o Jasiu i magicznej fasoli, dzięki której chłopiec wspiął się ponad chmury i dostał do zamku olbrzyma. Nasiona mają powietrzną otoczkę, dzięki której dryfują po oceanie i docierają w odległe zakątki świata za sprawą prądów zatokowych. Mogły więc dostać się w ręce chłopca, który takiej rośliny nigdy wcześniej nie widział. W każdej bajce jest ziarno prawdy…

Na szczególną uwagę zasługuje wystawa owadów. Einstein powiedział:„Jeśli zabraknie pszczół, ludzkość przetrwa cztery lata”. Całkowita masa owadów spada aż o 2,5 proc. rocznie, co sugeruje, że mogą one zniknąć w ciągu stulecia. Nie będę rozwijać wątku dotyczącego masowego wymierania stawonogów, bo serce mi pęka i nie chcę się denerwować. Mogę jedynie zadbać, żeby w naszym ogrodzie owady czuły się dobrze i zachęcać innych do podejmowania aktywności proekologicznych na swoich posesjach. Poza oczywistą funkcją owadów, jaką jest zapylanie upraw, wykorzystywane są one jeszcze w kilku dziedzinach przemysłu. Michała aż wzdrygał się na myśl, z czego produkowany jest barwnik E12o, znajdujący się w jego ulubionym kisielu i jogurcie truskawkowym. Czerwona barwa koszenili pochodzi ze sproszkowanych czerwców kaktusowych, żerujących w Meksyku na opuncjach. Odtąd syn nie miał wielkiej ochoty na słodkości z mielonymi pluskwiakami. Owady zaskakiwały nas też swoją siłą (trzpiennik olbrzymi potrafi przegryźć nawet blachę z ołowiu), wielkością (znaleźliśmy chrząszcze większe od dłoni), techniką kamuflażu (mogą wyglądać jak liście, gałązki, kora lub nadrzewne porosty). Bywają też śmiertelnie niebezpieczne: mucha tse tse powoduje śpiączkę afrykańską, komary – malarię, a turkuć podjadek jest nosicielem tężca. O zwierzętach mogłabym rozmawiać godzinami! A moje dzieci chcą tego słuchać.

Na koniec zaproponowałam chłopcom wieczorny spacer po wrocławskim rynku, gdzie odbywał się Jarmark Bożonarodzeniowy. Michał okazał się niezwykle przedsiębiorczy. Zajrzał po drodze do sklepu Lego przy ulicy Szewskiej, gdzie wypatrzył promocję -30%. Zadzwonił więc do biologicznego ojca, by ten nie szukał mu prezentu na Mikołaja, tylko przelał jakieś fundusze. Tym sposobem chłopczyk stał się posiadaczem małych klocków i wyszperanego na wyprzedaży pojemnika w kształcie głowy Lorda Wadera, w której mógł przechowywać jakieś dziecięce skarby. Potem jeszcze próbował naciągnąć mnie na karuzelę, ale stanowczo odmówiłam, więc z bólem sięgnął po swoje kieszonkowe i kupił bilet. „To były najlepsze Mikołajki w życiu!” – wykrzykiwał starszy syn, a młodszy wyraźnie nasycił się nowymi bodźcami, co mu dobrze zrobiło.

Mąż z rozrzewnieniem spoglądał na wysyłane przeze mnie zdjęcia. Czuł się rozdarty, spędzając czas z najstarszym synem na drugim końcu kraju. Decydując się na związek z mężczyzną, który miał już dziecko, liczyłam się z rozłąką i wyrzeczeniami. Pocieszeniem była dla mnie myśl, że gdzieś…500 kilometrów dalej…Mateusz cieszy się ze spotkania ze swoim tatą. „To nie rodzina.” – kwituje Michał zawsze wtedy, gdy Tata Jacek wyjeżdża do Chełma. Odliczaliśmy godziny, kiedy znów będziemy wszyscy razem…

***

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *