ZWIEDZAMY

Grzybobranie

Marzenia są po to, by je spełniać! Dlatego odwołaliśmy czwartkowy basen, porzuciliśmy domowe obowiązki i pojechaliśmy do lasu pod – oddaloną o prawie 30 kilometrów – Oleśnicę. Od lat marzyło mi się grzybobranie, ale nadmiar domowych zajęć i susza w lesie, nie sprzyjały obfitym zbiorom runa. Kiedy przeczytałam w gazecie, że na Dolnym Śląsku jest właśnie wysyp, spytałam męża, a właściwie poprosiłam…”Zabierz mnie na grzyby”…

Znam Jacka zdanie na temat wielogodzinnych, męczących grzybobrań. Ale kocha mnie, to się zgodził. Spytał kolegę z pracy o dobre miejsce na naszą wędrówkę i…porzuciliśmy domowe obowiązki. Odwołałam czwartkowy basen, zgłosiłam nieobecność Szymona w przedszkolu. Mieliśmy czas do piętnastej dwadzieścia, kiedy to starszy syn kończył lekcje w szkole. „Nie mogę jechać z Wami?” – pytał Michałek. „Taaaaa, żebyś jęczał, że Ci się nudzi? Masz dziś robotykę Lego, masz Montessori z Panią Ewą, czyli zajęcia które Ty lubisz najbardziej. A ja będę dziś robić to, co kocham”. I to w ciszy!

Dojechaliśmy na miejsce koło dziesiątej i już mi ciśnienie skoczyło na widok zaparkowanych w lesie aut. „Wyzbierają mi wszystko…” – jęczałam. Poganiałam męża, bo mi adrenalina buzowała w żyłach. „No chodź już proszę, ile można zakładać gumowce?” – oczyma wyobraźni już ganiałam po zielonym mchu i świerkowym igliwiu. Mojego Jacka widziałam w gumakach może ze dwa razy z życiu. Zawsze pedantyczny, zawsze ekscentryczny w ubiorze. A tu taki „rolnik szuka żony” – jak sam się określił. Było sporo śmiechu. Ciekawa odmiana.

Las był równy, czysty i dość łatwo można było jeździć po nim wózkiem. Kiedy ścięłam pierwszego podgrzybka, odżyła we mnie nadzieja, że może w końcu grzybobranie nam się uda. A kiedy znalazłam polankę, na której sterczało ze trzydzieści małych, jędrnych główek, to już byłam przeszczęśliwa. Widok ciemnego kapelusza podgrzybka i jego pękatej nóżki, przywołał wspomnienie Babci Lodzi. Staruszka lubiła takie właśnie grzyby najbardziej: mięsiste, krągłe i zdrowe. Co piękniejsze okazy dedykowałam Babuni, wznosząc je ku błękitnemu niebu. Ja mam nadzieję, że ona gdzieś tam przy mnie stała i cieszyła się moim szczęściem. Oczy się szkliły, a leśne poszycie zamieniało się w plamiastą mozaikę. Babcia uwielbiała chodzić na grzyby, w lesie dostawała nadludzkich sił: nie bolały ją stawy, ani stare kości. Pierwszy raz nie napiję się z nią herbaty z cytryną we Wszystkich Świętych.

Spacerowaliśmy na krótkim odcinku, przeszliśmy może ze trzy kilometry, ale reklamówki mieliśmy już wypełnione naszymi zbiorami. „Tak to ja mogę zbierać grzyby i do wieczora!” – ekscytował się Jacek, który znalazł niewiele mniej okazów niż ja. Kilkanaście kań zostawiłam w lesie, będąc ich pewna zaledwie na 99 procent. Wyszłam z wprawy, brakuje mi już odwagi, by zbierać rydze i kurki. Musiałabym raz pójść na grzybobranie ze swoją mamą, żeby odświeżyć swoją wiedzę i rozwiać wszelkie targające mną wątpliwości. Prawdziwków nie było…Zaczepiłam przypadkowego grzybiarza, miał jedną sztukę. Nie zgodził się jednak odsprzedać grzyba, trudno. Zapytałam kolejnego napotkanego mężczyznę…”Chciałam dzieciom w przedszkolu pokazać borowika, ale nie udało mi się znaleźć żadnego. Mamy same podgrzybki”. Mężczyzna miał również tylko jednego prawdziwka, ale podarował go przedszkolakom z entuzjazmem. Nie przyjął pieniędzy, a ja byłam miło zaskoczona i wzruszona sympatycznym gestem obcego człowieka. Dzieci w przedszkolu były zachwycone, opowiedziana historia sprzyjała dalszej dyskusji na temat dzielenia się z innymi tym, co jest dla nas cenne. I o zwykłej, ludzkiej życzliwości.

Omijaliśmy miejsca, gdzie były świeżo ucięte korzonki, za to do szczegółowo penetrowaliśmy poszycie, gdzie leżały fragmenty zerwanych kapeluszy sprzed kilku dni. Zawsze w takim miejscu znajdowałam kolejne grzyby, młode i zdrowe osobniki. Babcia Lodzia lubiła zbierać grzybki przy samej ścieżce. Spore nasłonecznienie sprzyjało wygrzewaniu i pęcznieniu grzybni, a co za tym idzie obfitym zbiorom. Jacek miał za to sporo cierpliwości do podnoszenia świerkowych gałązek. Kapelusze nosiły ślady wgnieceń, jednak unosiły suche badyle i wzrastały ku słońcu.

I to uczucie, kiedy mój wzrok przyciąga „trujak”…a zaraz za nim…

Kolega Męża wspominał, żeby spacerować po obu stronach nasypu kolejowego. Po drugiej stronie torów było stanowisko na prawdziwki i kanie, ale na te pierwsze grzyby było zdecydowanie za chłodno. Zaczęłam więc zbierać piękne okazy w inny sposób, uwieczniałam je na jesiennych fotografiach. W ten sposób powstało kilka ciekawych ujęć.

„Jesteś szczęśliwa żonko?” – dopytywał Jacek, widząc moją rozanieloną minę. „Bardzo! Jestem bardzo szczęśliwa. Brakuje mi Babci bardzo. Ale wiem, że odeszła nie tyle w jesieni swojego życia, co w jego bardzo późnej zimie.” – pocieszałam się, choć ciężko mi było opanować emocje. Bo z jednej strony mam kwitnące małżeństwo, fajne dzieciaki i ciepły dom, a z drugiej strony targa mną tęsknota za człowiekiem, który przecież zawsze przy mnie był. Był i go nie ma…Jak ja przetrwam pierwszego listopada? Nie wiem.

Obieranie grzybów jest niewiele mniej przyjemne, niż samo ich zbieranie. Każdego podgrzybka mogłam obejrzeć, pochwalić za urodę lub zrugać za robaki. Tych było niewiele na szczęście, ale widok wijących się przecinków mocno mnie zawsze obrzydzał. Czasami natrafiałam na ślad mysich ząbków, albo żerowania ślimaka. Miejsca te starannie oczyszczałam, zostawiając jednak jak najwięcej cennego miąższu. Grzyby pokroiłam w kostkę, umyłam, odparzyłam we wrzątku i kolejno przelałam zimną wodą. Następnie zalałam niewielką ilością płynu i gotowałam kwadrans. Dołożyłam podsmażoną na maśle cebulkę, sól,  liść laurowy, ze dwie – trzy kulki ziela angielskiego, kilka ziaren jałowca i gotowałam kolejne dziesięć minut, nie więcej. Na koniec dodałam śmietanę „do zup i sosów”, majeranek i tymianek. Moja mama nie dodaje ziół, delektując się samą wonią grzybów. My lubimy potrawy aromatyczne i doprawione.

„Chciałbym taki sosik z ziemniakami…” – rozmarzył się Jacek. Wybierając między puree, plackami ziemniaczanymi i kluskami śląskimi, wybrał opcję z tłuczonymi kartoflami. Ja tam wolałam chrupiące, domowe placki. Sosu starczyło na dobre dwa – trzy dni, a i tak musiałam jeszcze drugie tyle grzybów zamrozić. Będzie z nich zupa na Wigilię, którą to jeść będziemy wymiennie z czerwonym barszczem.

Spełniło się moje marzenie o grzybobraniu przypominającym te, kiedy to byłam małą dziewczynką i wybierałam podgrzybki spod samych nóg Wujka Wojtka. Babcia i Chrzestny pozwalali mi na te harce, rozpalając we mnie zamiłowanie do leśnych wędrówek i poszukiwań własnych okazów. W bagażniku dużego fiata stawialiśmy wiklinowe kosze pełne grzybów i wracaliśmy ze Smolarni na Opolszczyźnie z płucami pełnymi powierza nasyconego zapachem żywicy. I z takim…uczuciem spełnienia i niesamowitego odprężenia. Bo choć nogi niejednokrotnie bolały od długiego marszu, to jednak kontakt z lasem i bliskość przyrody, wynagradzały małej dziewczynce wszelki wysiłek…

***

2 thoughts on “Grzybobranie

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *